Behawiorysta. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
się jednym z bardziej fascynujących ludzi, z którymi przyszło mu się zetknąć.
Nagle Edling wygiął się w bok i spojrzał pod stół. Rozmówca siedział z szeroko rozstawionymi nogami. Kiedy Gerard się wyprostował, tamten pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Nogi nie kłamią, prawda? – zapytał. – Moje sugerują rozluźnienie, czego nie można powiedzieć o pańskiej koleżance. Chce uciekać. Może wartałoby jej na to pozwolić?
Przez chwilę znów panowała cisza. Potem mężczyzna się roześmiał.
– Przepraszam – powiedział. – To „wartałoby” musiało być dla pana jak policzek. Zbyt oczywista aberracja języka, by mógł potraktować to pan jako wskazówkę co do mojego pochodzenia. Wycofuję się z tego.
Był to regionalizm, który jakiś czas temu dopuszczono do użytku, ale nie miało to dla Edlinga żadnego znaczenia. Cała ta wypowiedź miała mu uświadomić, że jeśli organom ściągania wydawało się, iż otrzymały jakiekolwiek poszlaki od zabójcy, to były one podane z premedytacją.
– Ale wróćmy do powodu, dla którego pana tutaj wezwałem.
– Mhm.
– Chciałem podziękować osobiście. To wszystko.
– Słucham?
– Jest pan zaskoczony? – zapytał morderca i uniósł brwi. – Czyli nie rozumie pan, jak bardzo pomogły mi pańskie wykłady i opracowania. Dzięki nim uświadomiłem sobie nie tylko, jak czytać ludzi, ale także, jak nimi manipulować. Bo do tego wszystko się sprowadza, prawda?
– Bynajmniej.
– A mnie się wydaje, że właśnie tak jest. I że czerpie pan z tego przyjemność.
Gerard poczuł się, jakby słyszał Brygidę. Żona nieraz zarzucała mu, że próbuje manipulować nie tylko dzieckiem, ale także nią. Nigdy tak nie było, choć od czasu do czasu Edlinga nachodziły podobne refleksje względem jego relacji ze znajomymi czy współpracownikami. Rzeczywiście trudno było oprzeć się pokusie, gdy wiedziało się, co oznaczały pewne nieuświadomione ludzkie odruchy.
– Na dobrą sprawę to dzięki pańskim radom udało mi się przekonać przedszkolanki, że jestem wujkiem jednej z dziewczynek i muszę ją zobaczyć – powiedział. – Właściwie nie powinny chyba mnie wpuszczać. Nie mam jednak pewności, nie sprawdzałem przepisów, które to regulują, bo i po co?
Wciąż się uśmiechał. Gerard miał ochotę poprawić się na krześle.
– Podobnie było z podejściem tej dwójki, dla której zegar tyka teraz nieubłaganie.
Edling na okamgnienie zacisnął mocniej usta. Natychmiast się zmitygował, ale miał wrażenie, że rozmówca to zauważył.
– Znałem oczywiście wcześniej znaczenie poszczególnych gestów, ale dopiero pan uświadomił mi niebezpieczeństwo koła hermeneutycznego.
– W takim razie był pan niewystarczająco wyedukowany.
– Doprawdy? Teraz będzie pan się uciekał do obelg?
Sprawiało mu to przyjemność. Drwił sobie w najlepsze i Edling uzmysłowił sobie, że niepotrzebnie stawił się na jego wezwanie. Z mowy ciała tego człowieka nic nie wynikało. Nie sposób było też go podejść, bo zbytnio się kontrolował.
Gerard podniósł się, a potem ruszył w kierunku drzwi.
– Dziękuję za rozmowę – pożegnał go zabójca.
Edling zatrzymał się w progu i obrócił przez ramię.
– Do widzenia – rzucił na odchodne.
Wraz z Drejer wyszli na korytarz, a gdy zamknął za nimi drzwi, ujęła go za rękę. Zerknął na nią, a ona szybko wypuściła jego dłoń, sprawiając wrażenie, jakby sama nie zdążyła tego odnotować.
– O czym on mówił? Co to za koło?
Edling spojrzał na nią z powątpiewaniem.
– Należałoby zacząć od tego, czym jest hermeneutyka.
– Więc?
– Właściwie nie ma jednej definicji. Można powiedzieć, że to zarazem nauka, sztuka, a także…
– A jednym słowem?
Gerard nabrał głęboko tchu i wyprostował się, jakby stanął przed najtrudniejszym zadaniem, z którym przyszło mu się dotychczas zmierzyć.
– To inaczej interpretacja. Ale to gigantyczne… właściwie gargantuiczne uproszczenie.
– W porządku – odburknęła Beata. – Więc o co chodzi z tym kołem hermeneutycznym?
– Naprawdę nie wiesz?
– Mam lepsze rzeczy do roboty niż poznawanie meandrów filozofii Heideggera czy Gadamera.
– A więc jednak coś pamiętasz ze studiów.
– „Coś” to dobrze powiedziane – odbąknęła. – Więc rozwiń łaskawie temat.
– W porządku. Koło hermeneutyczne to pierwotnie koncepcja Schleiermachera mówiąca o tym, że należy wszystko interpretować dwojako. Od ogółu do szczegółu i od szczegółu do ogółu.
– I tyle?
– To całkiem sporo. Ten paradygmat zakłada, że prawidłowe wnioski można wyciągnąć, tylko patrząc na całość i fragment. Nigdy na jedno z tych dwóch. I podobnie jest w kinezyce, jeden gest nic nie znaczy. Liczy się dopiero jako element całości… ale jednocześnie całość nie ma sensu, jeśli nie zinterpretuje się pojedynczych części.
Beata sprawiała wrażenie, jakby pożałowała, że zapytała.
– Więc popisywał się?
– Jedynie potwierdzał, że rzeczywiście zapoznał się z moją pracą. Często o tym mówiłem i pisałem. Nie sposób jest z pojedynczego gestu wyciągnąć…
– Tak, tak, już to słyszałam – ucięła.
Na moment zaległo ciężkie milczenie. Nie ruszali się spod pokoju przesłuchań, żadne z nich nie miało pomysłu na to, co robić dalej.
– Mamy coś czy nie? – zapytała Drejer.
– Obawiam się, że nie.
– Więc przegrałeś.
– Nie wiedziałem, że w ogóle walczyłem.
– Nie żartuj. Wiedziałeś o tym doskonale i tak samo zdajesz sobie sprawę z tego, że poległeś. Ten facet przejął inicjatywę i nie pozwolił ci się odkuć. Był górą.
Edling nie miał zamiaru z tym polemizować.
– Zamierzasz coś z tym zrobić?
Usłyszał w jej głosie nadzieję, ale ostatecznie musiał jej uświadomić, że jest płonna. Nie potrafił wyczytać niczego sensownego z zachowania tego człowieka. Ich rozmowa nie była starciem, lecz wybadaniem gruntu. Problem polegał na tym, że Gerard czuł, jakby wszedł na grząskie piaski.
– Dostanę odpowiedź? – dopytała Beata.
– Tak.
– Więc nie krępuj się, czekam.
Kilku funkcjonariuszy zatrzymało się tuż za schodami. Wskazali sobie Edlinga i zaczęli wymieniać między sobą ciche uwagi. Pełne podejrzliwości, nieprzychylne spojrzenia nie były zwiastunem niczego dobrego.
– Nie mam żadnej zbornej koncepcji – oznajmił Gerard. – Ale jeśli tylko uda mi się postawić sensowną hipotezę, możesz być pewna, że