Józef Balsamo, t. 5. Aleksander DumasЧитать онлайн книгу.
na to uwagę.
— Proszę cię, nie udawaj, że mnie nie rozumiesz, kiedy wiem, że rozumiesz doskonale. A więc dowiedz się, panie marszałku, że ja ci nic nie mam do powiedzenia.
— Nic, Najjaśniejszy Panie?
— Absolutnie nic.
Richelieu uzbroił się w niewzruszoną obojętność.
— Najjaśniejszy Panie — powiedział patetycznie — z otwartą duszą i czystym sumieniem mogę oświadczyć, że kochałem cię całkowicie bezinteresownie, nie prosząc nigdy o nagrody i zaszczyty. Żaden zazdrośnik nie mógłby przyznać, że w ciągu swej czterdziestoletniej służby książę de Richelieu wyjednał u króla cośkolwiek dla siebie.
— Ech, książę, więc proś o coś dla siebie, jeżeli czego tam potrzebujesz, tylko prędko...
— Dla siebie nie proszę o nic, chcialem jedynie błagać Waszą Królewską Mość...
— O co?
— Żebyś raczył pozwolić podziękować.
— Komu?
— Temu, Najjaśniejszy Panie, który wielce jest zobowiązany swemu monarsze.
— No więc komu?
— Człowiekowi, któremu Wasza Królewska Mość uczynił wysoki zaszczyt... Ach, kto choćby raz w życiu miał szczęście zasiadać u stołu Waszej Królewskiej Mości, napawać się słodyczą dowcipnej, błyskotliwej rozmowy, jego przemiłej i uprzejmej wesołości — ten nigdy nie zapomni o owym szczęściu tak wielkim, że łatwo doń przywyknąć, lecz z pamięci usunąć niepodobna.
— Ależ z waści tęgi krasomówca, panie de Richelieu.
— Och, Najjaśniejszy Panie!
— No, o kimże chcesz mówić?
— O moim przyjacielu de Taverney.
— O przyjacielu? — zakrzyknął król. — Przebacz, Najjaśniejszy Panie.
— Taverney! — powtórzył król z jakimś zażenowaniem i wstrętem, co mocno zdziwiło marszałka.
— No cóż, Najjaśniejszy Panie, stary komiliton. — Po chwili dodał: — Służyliśmy razem pod Villarsem.
I znów stracił wątek.
— Wiesz, Najjaśniejszy Panie, że na dworze zwykło się nazywać przyjacielem każdego, o kim wiadomo, że nie jest jawnym wrogiem. Grzeczne to słówko, ale prawie nic nie znaczy.
— Użycie tego słówka każe sądzić o człowieku — zauważył cierpko król — nie należy nim zbytnio szafować.
— Rady Waszej Królewskiej Mości są prawidłami mądrości. Pan de Taverney więc...
— Pan de Taverney jest człowiekiem wyzutym z jakiejkolwiekbądź moralności. — Ach tak, Najjaśniejszy Panie — rzekł Richelieu — słowo szlacheckie, że domyślałem się tego.
— To człowiek bez jakiejkolwiek delikatności, panie marszałku.
— Co się tyczy jego delikatności, Najjaśniejszy Panie, nie mam na ten temat nic do zakomunikowania Waszej Królewskiej Mości. Ręczę tylko za to, co wiem.
— Jak to? Nie ręczysz za delikatność swego przyjaciela, starego kompaniona, z którym służyłeś pod Villarsem, wreszcie za człowieka, którego mi przedstawiłeś? Przecie powinieneś go znać?
— Oczywiście, że go znam, ale nie znam jego delikatności. Sully mówił niegdyś do przodka Waszej Królewskiej Mości, Henryka IV, iż widział jak trawiąca go gorączka opuściła sypialnię w zielonej sukni, ja zaś muszę wyznać ze wstydem, że nigdy nie widziałem jaki strój nosi delikatność Taverney'ów.
— Krótko mówiąc, panie marszałku, oświadczam ci, że Taverney to nikczemnik i że zagrał rolę nad wyraz nieładną.
— Ach, jeśli Wasza Królewska Mość jest tego zdania...
— Takie jest moje zdanie.
— W takim razie — odpowiedział Richelieu — niezmiernie rad jestem, że Wasza Królewska Mość raczyłeś mi je wynurzyć, gdyż ja sam również niewiele żywię dla niego szacunku, lecz nie śmiałem powiedzieć o tym otwarcie w obawie, by to zwierzenie nie ściągnęło na mnie niemiłych następstw. Tak, przyznaję, że Taverney nie może chlubić się delikatnością w postępowaniu, lecz dopóki nie znałem pod tym względem opinii Waszej Królewskiej Mości...
— Oto ją więc masz: ja go nienawidzę.
— Ach, więc wyrok zapadł. Szczęściem dla nieszczęśliwca — ciągnął dalej Richelieu — jest to, że ma on potężną opiekunkę przy osobie Waszej Królewskiej Mości.
— Co to ma znaczyć?
— Jeżeli ojciec miał nieszczęście wywrzeć na królu niekorzystne wrażenie..
— I to bardzo niekorzystne.
— Nic nie mam w tej sprawie do powiedzenia.
— Cóż masz więc mi do powiedzenia?
— Mówię tylko, że anioł, który ma jasne włosy i błękitne oczęta...
— Nie rozumiem cię, mości książę.
— Ależ to łatwo zrozumieć, Najjaśniejszy panie.
— Jednakże, przyznam się, chciałbym cię wreszcie zrozumieć.
— Czyliż ja, nędzny profan, mogę podnosić zasłonę, za którą kryje się tyle uroczych tajemnic miłości? Nie godzien jestem, Najjaśniejszy Panie... ale zawsze powtarzam: jakżeż ten Taverney powinien kochać i składać dzięki tej, która odwraca od niego nienawiść i łagodzi gniew Waszej Królewskiej Mości. Tak, panna Andrea to prawdziwy anioł.
— Nie! — wykrzyknął król. — Panna Andrea jest takim samym potworem pod względem fizycznym, jak jej ojciec — pod względem moralnym.
— Ha — zawołał Richelieu osłupiawszy ze zdumienia — więc pomyliliśmy się wszyscy, i ta niezwykła uroda...
— Nie mów mi nigdy o tej dziewczynie, książę! Na samą myśl o niej zbiera mi się na mdłości.
Richelieu złożył ręce jak do modlitwy.
— Ach, mój Boże! Któż by pomyślał... Gdybym to usłyszał z ust kogo innego, nie zaś od Waszej Królewskiej Mości, światłego znawcy wszystkiego, co piękne, słowo szlacheckie, że nie uwierzyłbym temu. No, któż by mógł przypuszczać, spoglądając na piękną Andreę, żeby miała w sobie coś tak dalece potwornego...
— Gorzej, mój panie!... Ma okropną chorobę... okropną... Była to zasadzka na mnie. Ale na miłość Boską, ani słowa więcej o Andrei, bo skonam.
— Nie daj Boże! — zawołał Richelieu. — Nie wspomną o niej ani słówkiem. Wasza Królewska Mość miałby skonać! Ależ to straszne! Cóż to za rodzina! Biedny chłopiec!
— O kimże znów waść mówisz?
— Och, tym razem o wiernym i najoddańszym słudze Waszej Królewskiej Mości. Oto wzór do naśladowania dla młodych ludzi i ty, Najjaśniejszy Panie, z miejsca go oceniłeś i wynagrodziłeś, tak, jak na to zasługuje.
— Ale o kim mówisz? Kończże szybciej. Spieszę się i nie mam chwili czasu.
— Mówię, Najjaśniejszy Panie — deklamował Richelieu — o synu pierwszego i bracie drugiej, mówię o Filipie de Taverney, o zacnym i śmiałym młodzieńcu, któremu Wasza Królewska Mość raczyłeś dać pułk.
— Ja? Kiedy? Komu ja dałem