Józef Balsamo, t. 5. Aleksander DumasЧитать онлайн книгу.
miejsce właśnie teraz, ale niepodobieństwem było nie przyjmować barona, zwłaszcza że ten, zaraz po zameldowaniu przez kamerdynera wtargnął do pokoju.
— Co nowego? — zagadnął go książę. — Widzę, że jesteś smutny.
Baron westchnął, ale nic nie odpowiedział, patrząc znacząco w stronę sekretarza księcia. Rafté zrozumiał to natychmiast, ponieważ dostrzegł spojrzenie barona w lustrze, wstał więc i wyszedł.
— Ja nie jestem smutny, ale śmiertelnie zaniepokojony — rzekł baron po wyjściu sekretarza.
— E...
— Nie udawaj zdziwionego. Zwodzisz mnie już cały miesiąc: a to, że się nie widziałeś z królem, a to, że król się gniewa na mnie. Czy tak się godzi postępować z przyjacielem?!
Marszałek wzruszył ramionami.
— Cóż, u licha, chcesz, żebym ci odpowiedział?
— Prawdę! Czy chcesz mnie przekonać, że ty, książę, par Francji, marszałek, wielki szambelan, tak długo nie widziałeś się z królem? Czy mogę w to uwierzyć, skoro każdego ranka asystujesz przy toalecie króla?
— To prawda, że trudno w to uwierzyć, ale tak jest. Trzy tygodnie, dzień w dzień, jestem przy toalecie króla i on...
— I król z tobą nie rozmawia — przerwał baron. — Chcesz, żebym w to uwierzył!
— Zaczynasz być arogancki, baronie. Mówisz tak, jakbyśmy mieli czterdzieści lat mniej i mogli się rozprawić z bronią w ręku.
— Ależ tu oszaleć można!
— Szalej wobec tego. Ja też zaczynam, bo nie dosyć, że król ze mną nie rozmawia, ale jeszcze odwraca się tyłem. Już mi się sprzykrzyło jeździć do Wersalu.
— Więc nie rozumiem — rzekł de Taverney, gryząc paznokcie. — Można by pomyśleć, że król bawi się twoim zmartwieniem.
— Ja także odnoszę takie wrażenie...
— Trzeba się zastanowić, co robić.
— Chcesz, to ci powiem, co myślę?
— Mów.
— No więc, ja wątpię...
— Co? — zawołał dumnie baron.
— No widzisz, już się gniewasz. Wpadasz w monomanię, a więc strzeż się...
— Wszystkie nasze plany spaliły na panewce. Patrz, tu jest list od mojego syna.
— A, pułkownika?
— Jakiego tam pułkownika! Już miesiąc czeka w Reims na awans, a pułk za dwa dni wychodzi do Strasburga.
— Czyli, jeżeli Filip za dwa dni nie odbierze nominacji...
— Za dwa dni Filip będzie tutaj.
— Tak... Zapomniano widać o nieboraku. Piękne porządki w biurze nowego ministra, nie ma co!
— Hm... A ja nie wierzę w ani jedno twoje słowo. — Jak to, nie wierzysz?
— Gdybyś ty był ministrem, posłałbyś Filipa do stu diabłów.
— Och!
— I jego ojca także. A siostrę jeszcze dalej.
— Jesteś dowcipny i rozkosz z tobą rozmawiać, baronie, ale skończmy już.
— Chętnie. Trzeba się koniecznie widzieć z królem! i mówić z nim. — Trudno z nim mówić, jeżeli on nie mówi.
— A więc muszę się rozmówić z córką, bo to wszystko staje się jakieś dziwne.
Słowa te wywarły niespodziewany skutek. Richelieu obawiał się porozumienia barona z córką, wietrząc w tym możliwość swojej niełaski u króla.
— No, nie gniewaj się — powiedział. — Spróbuję porozmawiać z królem. Potrzebuję tylko pretekstu.
— Nic łatwiejszego. Przecież król obiecał synowi...
— Istotnie, można to wykorzystać. Daj mi ten list. Baron podał list od Filipa, książę zaś zadzwonił i zaraz kazał zaprzęgać karetę.
— Czy chcesz być przy mojej toalecie? — zapytał barona. De Taverney zrozumiał i postanowił odejść.
— Mam jeszcze kilka spraw... — rzekł. — Gdzie moglibyśmy zjeść razem obiad?
— W zamku. Trzeba, żebyś się także widział z królem.
— Tak myślisz? — spytał z radością baron.
— Nawet wymagam tego. Chcę, żebyś się przekonał, że mówiłem prawdę. Czekaj na mnie o jedenastej w galerii lustrzanej.
— Dobrze. Bądź zdrów.
— I nie gniewaj się na mnie — rzekł pojednawczo marszałek.
Baron odjechał i punktualnie o jedenastej stawił się w umówionym miejscu.
Widział, jak marszałek przyjechał, jak oficerowie kłaniali mu się i jak kamerdynerzy wprowadzali go do pokoju.
Serce barona biło gwałtownie. Zamiast planowanej przechadzki postanowił czekać jak najbliżej drzwi, w tłumie interesantów. Zdecydował się na to z westchnieniem, nie mogąc opanować niecierpliwości i licząc na to, że łatwiej dostrzeże marszałka, gdy ten wyjdzie od króla.
Była to w jego mniemaniu konieczność nader przykra, czemu dał wyraz mrucząc pod nosem:
— Ja mam tutaj stać z tymi brudnymi szlachetkami, ja, który przed kilku tygodniami jadłem wieczerzę z samym królem!
ROZDZIAŁ CXXXVI PAMIĘĆ LUDWIKA XV
ROZDZIAŁ CXXXVI
PAMIĘĆ LUDWIKA XV
Richelieu spełnił daną przyjacielowi obietnicę i odważnie stanął przed monarchą, w chwili gdy książę de Condé podawał mu koszulę.
Król spostrzegłszy marszałka tak żwawo się odwrócił od niego, że koszula o mało nie upadła na posadzkę.
Zdziwiony książę de Condé odskoczył.
— Przepraszam, mon cousin — rzekł Ludwik XV dając w ten sposób wyraźnie do zrozumienia, że odruch nie ma nic wspólnego z osobą Kondeusza.
Richelieu od razu zrozumiał, że to on jest przyczyną irytacji Najjaśniejszego Pana. Ale że marszałek przyszedł z mocnym postanowieniem pobudzenia Ludwika do gniewu, jeśli to się okaże potrzebne, aby uzyskać wiadome informacje, natychmiast zmienił plan, podobnie jak niegdyś pod Fontenoy, i stanął przy drzwiach gabinetu, przez które król musiał przechodzić.
Król widząc, że marszałek się oddalił, wpadł w nieco lepszy humor i zaczął dość łaskawie rozmawiać z otoczeniem, potem ubrał się, zarządził polowanie w Marly i długo konferował w tej sprawie z kuzynem, jako że rodzina Kondeuszów od dawna słynęła z biegłości w sztuce łowieckiej.
Gdy wszyscy odeszli, król udał się do gabinetu i raptem spostrzegł marszałka pochylonego w niezwykle precyzyjnym ukłonie, godnym samego Lauzuna, niezrównanego mistrza reweransu.
Król zatrzymał się cokolwiek zmieszany.
— I znowu pan, panie de Richelieu? — rzekł.
— Tak jest, Najjaśniejszy Panie; jestem gotów na rozkazy Waszej Królewskiej Mości.
— Czyż waść nigdy nie wyjeżdżasz z Wersalu?
— Od lat czterdziestu Najjaśniejszy Panie niezmiernie rzadko oddalałem się stąd w innym celu jak dla służenia