Noce i dnie Tom 1-4. Maria DąbrowskaЧитать онлайн книгу.
Domyśliłeś się, kiedy chodziło o Teresę?! – powtórzyła natarczywie i z lękiem.
– Może… – odpowiedział, znów patrząc w ziemię. – Więcej radości sprawia mi dać kwiaty Teresie niż komukolwiek z twojej rodziny. I jeżeli w tym jest co złego, to nie mogę nic na to poradzić.
Pani Barbara tarła w pomieszaniu twarz, jakby się chciała przekonać, czy nie śni. Powtórzyła kilkakrotnie:
– Więc już do tego doszło, że nic nie możesz poradzić.
– Do niczego nie doszło – odparł Bogumił, odzyskując przewagę. – Zastanów się, co ty mówisz, co czynisz? Po prostu lubię Teresę, bo któż by jej nie lubił. Nie rozumiem, co w tym takiego dziwnego. Ty sama kochasz ją…
– Ale ja się z nią nie zmawiam za czyimiś plecami – przerwała Barbara.
– Zmawiam?!
– A tak – śpieszyła, jakby teraz dopiero uprzytomniwszy sobie właściwą swoją pretensję. – Myślisz, że mnie idzie o kwiaty? Kwiaty są głupstwem. Ma się rozumieć, że masz prawo dać kwiaty, komu chcesz. Ale dlaczego ona tak zaraz się domyśliła i tobie dziękowała? To zupełnie tak wyglądało, jakbyście coś mieli ze sobą i jakbyś dlatego narwał dla niej jaśminu, i jakby…
– Zastanów się, kobieto, co też ty wygadujesz. Dlaczego się domyśliła? Dlaczego mi dziękowała? Po prostu dziękowała jednemu z nas dwojga – tłumaczył Bogumił, ale zrobiło mu się w duszy jasno i ciepło na wspomnienie tej sceny. – Może – dodał – chciała mi okazać uprzejmość, bo przez cały dzień nawet mnie przy tym Francuzie…
– Słuchaj – przerwała znowu dziko pani Barbara. – Po co mnie męczysz? Powiedz, że kochasz Teresę. Ja ci nie będę tego miała za złe. Przecież ja widzę, że ona jedna jest warta miłości na świecie. Ale niech ja raz dowiem się prawdy i niech się to wszystko skończy. Powiedz!
– Co się ma skończyć? – wzruszył ramionami Bogumił coraz bardziej chłodnąc. – Nie mogę nic powiedzieć, bo tak nie jest. Ja… nie kocham Teresy.
Zamilkł zdumiony i rozgoryczony, że w ogóle mówi się o tym wszystkim. I badał siebie po cichu. Pierwszy raz zastanowił się, jak by nazwać to, co czuł dla Teresy. I czy to się w ogóle da nazwać. Była ona jedynym człowiekiem, którego lubił z niesłabnącą żywością, pomimo że żadne sprawy życiowe nie podtrzymywały tego uczucia. I pomimo że nawet niewiele z nią rozmawiał. Lecz gdy się znajdowała w pobliżu, to wszystko zaczynało być opromienione mnóstwem obietnic, możliwości. I to możliwości niezwiązanych ściśle z samą Teresą. Zapewne, że zachwycała go i głosem, i postawą, i wzięciem. Lecz ten zachwyt do niczego nie dążył, wystarczał sam sobie, zaspokajał się własną swą siłą. Podniety i nadzieje, które budziła w sercu Bogumiła Teresa, zasilały sobą nie ich wzajemny stosunek, tylko rzeczy i sprawy toczące się dokoła. Jeżeli coś mu nie szło, jeżeli do tego czy owego zabierał się bez zapału, a Teresa w tej porze się pojawiła, wszystko zdawało się na nowo wartym zachodu, a czasami dosyć było o niej pomyśleć, aby potoczne sprawy, choć i tak nigdy się nimi nie nużył, zyskiwały nową świeżość, nowe uzasadnienie.
Był to stan ducha niemający nic określonego na widoku, bezcenne uczucie, na jakie pozwala sobie niekiedy mężczyzna, co niejednego w swym życiu kosztował i wie, że to i owo jest mu z łatwością dostępne.
Bogumił był, owszem, gotów zdać żonie sprawę z tych uczuć, ale nie wiedział, czy to potrafi. Jednak spróbował.
– Mogę cię zapewnić – powiedział – że w tym wszystkim nic więcej nie ma, tylko to, że ją rad widzę. Rad o niej myślę. I nic więcej nigdy z tego nie będzie.
Gdy na to nic nie odrzekła, rozjaśnił się i ośmielony zawołał:
– Ej, wiesz, kochana, gdyby to nie szło o Teresę, której naprawdę krzywda się dzieje, że z jej powodu tak niepoczciwie rozmawiamy, żeby to, mówię, nie dotyczyło Teresy, tobym był taki szczęśliwy, że jesteś o mnie zazdrosna.
– Nie jestem zazdrosna. O, żebyś wiedział, jak się mylisz, jak nic, nic nie rozumiesz! – wykrzyknęła z tak szczerym i bolesnym oburzeniem, że się na chwilę przeraził, ale wnet wrócił do swej myśli:
– Zazdrosna jesteś, zazdrosna – żartował – a więc lubisz mnie trochę.
I chciał ją pocałować, lecz został odepchnięty. Pani Barbara odwróciła się gwałtownie, gdyż nie mogła powstrzymać śmiechu. Tak, śmiała się, śmiech ją porwał ze wszystkich słów, co między nimi padły. Gdyż tak dalekie były od gorzkiej prawdy, gdyż takim były fatalnym nieporozumieniem. Tu rzeczywiście nie zazdrość w grę wchodziła, a jeżeli zazdrość, to nie ta, z której się tak cieszył Bogumił. I gdy on, zapaliwszy nowego papierosa, chodził i powtarzał swoje naiwne i zarozumiałe w jej odczuciu: – Zazdrosna jesteś, zazdrosna – ona patrzyła ze zgrozą w swoje zmącone uczucia.
Rozumiała, o, rozumiała aż nadto dobrze, co czuł Bogumił dla Teresy. Wiedziała doskonale, że nigdy nie szukali żadnego sam na sam. Ale już by wolała, gdyby Bogumił wyznał, że się ze sobą całowali, niż ten stan rzeczy pełny nieuchwytnych rozległych możliwości. Jej własne stosunki z Bogumiłem wydawały jej się czymś rubasznym i nędznym, i błotnistym w świetle tego zachwytu, którym zapewne promienieli ci dwoje. O, bo i Teresa była wzajemna. Nie darmo tak ręce do niego wyciągnęła za te jaśminy, nie darmo mówiła wtedy w Kalińcu: „Krępa… Krępa”.
Obraz tych uczuć nie zasilony żadnymi wyraźnymi faktami stawał się w jej myśli coraz to bardziej podobny do jej własnych dawno minionych przeżyć. Poczuła na nowo w całej pełni starą zakrzepłą ranę. Józef Toliboski i ona płonęli do siebie kiedyś taką niewyznaną miłością! Zły los to zniweczył, a ona mogła to znosić tylko, łudząc się, że takich rzeczy w ogóle już nie ma na świecie. I wystawiwszy sobie skrytą miłość, jaką mogą odczuwać do siebie Teresa i Bogumił, nie utratę Bogumiła opłakiwała, ale jakby potwierdzającą się na nowo utratę Józefa Toliboskiego.
Lecz to było nie wszystko – ta sprawa miała łbów niby hydra!
Wielka miłość Bogumiła starła była niektóre przynajmniej kolce tamtego starego cierpienia, te, co wyrastały z upokorzonej dumy. Jej wyjście za mąż nie było nadzwyczajnym tryumfem, a jednak ileż to razy w uciążliwych momentach krzepiła ją myśl, że dokonała pewnego rodzaju odwetu. I że gdzieś daleko, daleko we wsi Borownie Józef Toliboski wie, słyszy, widzi, zazdrości i żałuje. A odkąd się tu przenieśli, owo Borowno jest stosunkowo tak blisko, niecałe dziesięć mil od Kalińca; i właśnie teraz, kiedy wiadomości o niej mogą naprawdę dotrzeć do Józefa Toliboskiego, jej odwet miłosny miałby się okazać tak kruchy?! I zdawało się jej nieszczęsnej, że ten, którego w listach do Teresy nazywała kiedyś gwiazdą brylantową swojego życia, wie już wszystko, widzi i dzisiejsze jaśminy, i jak Bogumił ją opuszcza, jak zajęty jest inną; widzi to jak żywe świadectwo, że ona jest, że była zawsze niegodna czyjejkolwiek miłości.
To nią miotało, a Bogumił powtarzał swoje: „kochasz mnie, boś zazdrosna” i bezwiednie podżegał ją tylko, by wyjawiła prawdę, by położyła kres jego krótkowzrocznej radości.
Doprowadzona do rozpaczy niemożnością wyjścia z zamętu, zawołała, męcząc się coraz bardziej:
– To straszne! Ja nie wiem, jak ja mam znieść to wszystko! – I nagle, jakby jej trudno było znieść nie tylko własną rozterkę, ale i przedmioty leżące dookoła, chwyciła ze stołu swoją podróżną torebkę i rzuciła nią z całej siły o ziemię.
Bogumił nie śmiał przez mgnienie się ruszyć, zdawał się wprost nie wierzyć własnym oczom, ale wreszcie schylił się i podniósł torebkę.
Brała