Noce i dnie Tom 1-4. Maria DąbrowskaЧитать онлайн книгу.
– nakazała, ściskając zęby. – Nie domagaj się, żebym ci powiedziała, czego będę potem żałować. Więc dobrze, jestem zazdrosna. A ty myślisz, że co? Że to dowód miłości? Wiedz zatem, że ten, kogom kochała, mógł był nie wiem co zrobić, nie wiem kogo zasypywać kwiatami, a ja za jeden uśmiech wszystko bym jemu przebaczyła. Ale ja nie jestem zazdrosna i nie o ciebie mi idzie ani o to, co tam czujesz. Ja nie mogę znieść, żeby mówiono, że i ty mnie opuszczasz dla innej. Rozumiesz? Teraz wreszcie może przestaniesz powtarzać swoje „zazdrosna, zazdrosna”.
Nastało milczenie, śród którego Bogumił powiedział:
– Teraz wreszcie przestanę.
Potem przystąpił do biurka, przesunął na nim jakieś papiery i nagle śpiesznie wyszedł. Wyszedł z domu, słychać było, jak otwierał drzwi frontowe.
W pani Barbarze wszystko natychmiast ucichło. Lecz trwało to tylko mgnienie i jak bywa zazwyczaj, gdy po burzy nastaje chwila pogody, aby ustąpić stałemu dżdżystemu zachmurzeniu, zaczęły ją wnet nękać boleść i trwoga odmiennego rodzaju. Teraz dopiero stanęła wobec grozy, że Bogumił od niej odejdzie, a jeżeli nie odejdzie, to ona utraci w każdym razie jego serce. Niepodobna kochać potwora moralnego, jakim się czuła w tej chwili. I nie było jednego włókna w jej ciele ni jednego tonu w jej myślach i uczuciach, co by nie drżał przed opuszczeniem, które sobie samochcąc zgotowała.
– To ty podły, ty bez serca człowieku, doprowadziłeś mnie do tego upadku – wyrzucała Józefowi Toliboskiemu, ale nie mogła w sobie wzbudzić nawet pożądanej nienawiści. Wszystko, co spowodowało nieoczekiwane zajście, zdawało jej się teraz papierową chimerą, błędnym ognikiem na moczarach. Jedynie prawdziwym, jedynie ważnym było samo to zajście. I ono było klęską, nieszczęściem, zagładą. Raz po raz błyskało co prawda w świadomości pani Barbary coś w rodzaju poczucia wyzwolenia, jakby spaliwszy za sobą mosty, stanęła nagle znów u początku życia, mogąca je ukształtować na nowo. Lecz to ginęło wnet, zatopione pewnością, że uczyniła coś, czego konsekwencje przerastają jej siły, a nawet chęci. Otworzyła się przed nią pustka i ciemność, która gotowa była albo pochłonąć ją na wieki, albo stać się nowym światem i światłem. Lecz pani Barbara nie wierzyła, nie ufała ni sobie, ni temu, że z tej ciemności, którą sama wyzwała, można by co wykrzesać. Zresztą zbyt słabo zdawała sobie w tej chwili sprawę ze swego własnego istnienia, aby miała rozważać, na co ją stać lub nie stać. Istniała zaledwie o tyle, aby czuć mrowie i ciarki chodzące jej po rękach i po nogach, drętwienie skóry i jeżenie się włosów na głowie. Chciała wybiec za Bogumiłem, lecz nogi ją zawiodły. Chwytając się po drodze sprzętów, przeszła do sypialni, gdyż usłyszała, że Agnisia rusza się w swym łóżeczku. Dziecko zbudziło się i wspomniawszy widać, że nad wieczorem dostało ciastko pozostałe od podwieczorku z gośćmi, zaczęło powtarzać: – Mamusia, daj ciastku, daj.
– Cicho, cicho. Śpij, śpij – szepnęła pani Barbara i spróbowała zaśpiewać. Lecz głos jej nie dopisał, zaskrzypiał, wysechł. Urwała.
– Śpij, córuniu – rzekła. – Mamusia zaraz przyjdzie.
Dziecko zaszczebiotało, wymawiając każde słowo oddzielnie z namysłem i pytająco:
– Mamusia – Aisi – ciastku – da? – po czym nagle zasnęło.
Pani Barbara postała nad nim, a następnie, słaniając się, poszła do pokoju służby.
Służąca Nastka stała w koszuli przy łóżku i w brudnożółtym świetle kuchennej lampki zaplatała warkoczyk. Była już przy samym jego końcu, cieniutkim jak sznureczek. Ręce miała wyciągnięte przed siebie, brew zmarszczoną.
– Gdzie się włóczy Rozalia, dlaczego nie jest przy dziecku? – zapytała słabym głosem pani Barbara i nie poczekawszy na odpowiedź, cofnęła się do pokojów. Zdawało jej się, że Bogumił powraca, ale nigdzie nie zastała nikogo oprócz śpiącej Agnisi.
– Gdzie ty jesteś? Gdzie pan?! – krzyknęła zatargana nieludzkim strachem o niego i wybiegła do sieni.
Bogumił musiał być na ganku, gdyż natychmiast odsunął zatrzask wejściowych drzwi i stanął przed nią.
– No co? – rzekł. – Uspokój się.
– Chcę ci coś powiedzieć – szepnęła, oparłszy się o ścianę.
– Co masz mówić? Nic się już nie odstanie. Ja zresztą wiedziałem dawno… zawsze… że mnie nie kochasz. A i o tym… o tamtym człowieku słyszałem jeszcze dawniej, nim się z tobą zaręczyłem. Od Ładów. Ale było mi wygodniej dojść do wniosku, że to były dziecinne mrzonki. I ty sama… ty sama powiedziałaś „nikogo nie kocham”. Słusznie zostałem ukarany, żem jak smarkacz uwierzył.
– Nie mówiłam tego, by cię oszukać – jęknęła. – I to prawda. Nikogo nie kocham – prócz…
– Prócz?…
– Ciebie – zapłakała i uklękła, gdzie stała, z daleka od niego, pod ścianą, zupełnie pokonana. – Wróć – szlochała – wszystko ci wytłumaczę. Nie gniewaj się.
Potwornie ciężko było te słowa powiedzieć, ale musiała je powiedzieć. Rozpętało się w niej niebywałe uniesienie miłosne, które tak często wybucha pośród rozpaczy i strachu. O, czyżby on, taki wrażliwy na najlżejszy objaw jej tkliwości, miał pozostać nieczuły na ten ogień piekielny, który w niej nagle rozgorzał? Miałby zminąć się z tym, o czym wiedziała przecie, że zawsze marzył i marzył. Nie, nie pozostał nieczuły. Powtórzył kilka razy: – Ciebie… Ciebie… Po co ta komedia? Żeby potem było jeszcze ciężej na duszy? – Lecz gdy podszedł, by ją podźwignąć z ziemi, śmiertelnie zawstydzoną i gorejącą – wnet uwierzył i sam zapłonął, i wziął udział w tym, co nazywał komedią. Jakże miał nie wierzyć sercu, które tak biło, oddaniu, co tak było ofiarne i szczodre.
I tak zupełne, że pani Barbara bała się zbudzić z szaleństwa, w które popadli znienacka; wszakże będzie już wtedy tą, co zawsze, będzie się wstydzić i cierpieć. A tymczasem zbudziła się szczęśliwa i nie wiedząca, czemu była szczęśliwa. Czy że obdarzyła miłością tam, gdzie zawsze czuła się taka dłużna, czy że los oszukała, czy że strach ugasiła, czy że doznała radości, skąd nie było już na nią nadziei?
I co więcej, usposobienie to trwało, serce było niby ogród zewsząd otwarty, zadośćuczynienie dane Bogumiłowi nie nasyciło skruchy i potrzeby szczodrości. Czuła się jeszcze tak winną wobec Teresy. I kiedy zgodnie z obietnicą pojechali oboje w niedzielę do Kalińca, widząc ku swej radości, że są sami w swym kółku, wyznała:
– Tereniu, ty wiesz, jaką masz siostrę? Wyobraź sobie, ja zrobiłam Bogumiłowi scenę zazdrości o ciebie. Ale nie dziw się, nie dziw. Jesteś taka, że niepodobna uwierzyć, by się kto w tobie nie kochał. I skoro już tak jest, że mąż się musi kimś zachwycać, w kimś kochać, to, mój Boże, kimże się Bogumił ma zachwycać, jeśli nie tobą?
I w podobny sposób mówiła jeszcze przez chwilę, przeniknięta wiarą, że w tym wielkodusznym świetle szczerości nic się już nie może zaczaić na jej zgubę. Zresztą po dniach ostatnich wiedziała tyle nowego o uczuciach Bogumiła dla siebie. Przekonała się, że niczym nie podsycane, nie naprzykrzyły mu się, nie gasły, były coraz to potężniejsze. Mogła wyzywać los, mogła wszystko stawiać na szalę. A gdyby ją to miało nagle omylić, to niechajże! Byle przebrnąć przez to z weselem, dumnie, jak ktoś, kto nie lęka się udzielić nieprzebranego skarbu! A nawet – raczej wszystko utracić niż żyć przez chwilę z tym uczuciem pogardy dla siebie, które miała wtedy po tych jaśminach. I już chciała wykrzyknąć: – A jeżeli się naprawdę kochacie – gdy Teresa i Bogumił sami popadli w wesołość i w nieszkodliwe żarty. Teresa ucałowała Bogumiła w sposób prawdziwie rodzinny i powiedziała: