Oko Dajana. Pingpongista. Józef HenЧитать онлайн книгу.
stary”, teraz nigdy nie zapominał podać mi ręki, czasem nawet przydługo ściskał mi dłoń.
Wiewiórki przez jakiś czas w Warszawie nie było. Znajdowała się w pewnym zakładzie dla trudnych dzieci, zbierała materiał do swojej pracy magisterskiej. Zadzwoniła jednak stamtąd do mnie, żeby mnie znowu spytać o samopoczucie. Powiedziałem, że wszystko jest okej i że na sylwestra zabiorę ją do Drezna na wycieczkę, którą organizuje nasza firma eksportowa, zamówiłem dwa miejsca. Będziemy się tarzać w złocie i zieleni, obiecałem. Jako kobieta i może też jako psychiatra zdołała się domyślić, że jest to jakaś obietnica erotyczna. Słyszałem, jak westchnęła po tamtej stronie drutu: „Krzysiu – powiedziała – postaram się stąd wyrwać jak najszybciej”.
Zanim przyjechała, zadbano w biurze o to, żeby mi się w głowie nie przewróciło. Nie znalazłem swojego nazwiska na liście wyjeżdżających do NRD. Powiedziano mi, że zabrakło miejsc dla kilku kandydatów i zarządzono losowanie. Los okazał się niełaskawy dla mnie.
– Kto jeszcze odpadł? – spytałem pulchnej pani Miśkiewiczowej. Zajmowała u nas etat socjalnej i do niej należało załatwianie wycieczek.
– Winnica odpadł – powiedziała.
Winnica, nasz portier! Wątpię, czy zadawano by sobie trud przeprowadzenia losowania, żeby skreślić pana Winnicę.
– I jeszcze kto? – pytałem nieustępliwie.
– Pan Frenkiel.
Frenkiel ma wyemigrować i na pewno sam prosił o skreślenie go z listy. Pozostałem ja. To dla mnie jednego los był taki nieprzyjazny.
– Więc jak? – zniecierpliwiłem się. – Było w końcu jakieś losowanie czy nie?
Widziałem, że pani Miśkiewiczowa poci się.
– Częściowo było, a częściowo nie – mówiła, nie wiedząc, gdzie oczy podziać. – Pan to wypadł z losu, a już ta pani, którą pan chciał zabrać, to sama przez się… komisyjnie.
Coś na mnie ciąży, zrozumiałem. Dałem spokój pani Miśkiewiczowej, bo ta mała okrągła kobiecina, z której twarzy sypią się kępy brodawek i wąsów, budziła we mnie współczucie. Coś musiałem przeskrobać. Może zgwałciłem kiedyś jedenastoletnią dziewczynkę, tylko zupełnie o tym zapomniałem? Ale nie, chyba nie popełniłem nic aż tak haniebnego, skoro wszyscy zachowują się poprawnie, czasem nawet przyjaźnie. Nie ma tego muru, który wyrasta, kiedy budzi się wstręt. Pani Flora poczęstowała mnie dziś filiżanką kawy i sama ją osłodziła. A jednak jestem niedobry. Nagle coś mnie tknęło. Mieszkanie!, przypomniałem sobie. Miałem otrzymać poparcie do spółdzielni. Jeśli i to… Pobiegłem do personalnej.
Wracając od niej, pomyślałem znowu o tych środkach uspokajających. Czułem rozdrażnienie w całym ciele, rozdrażnienie fizyczne, szło ono od żołądka i biegło ku kończynom. Nie, pomyślałem, nikt nie może zauważyć, że kolana mi zmiękły, że palce u rąk dygoczą. Starałem się uśmiechać do kolegów, kiedy lawirując między biurkami, wracałem do swojego, podobnie jak starałem się zachować kamienny spokój przedtem, w personalnym, tym bardziej że czułem na sobie uważne spojrzenie sponad maszyny do pisania pewnej miłej buźki, którą kiedyś miałem ochotę poderwać. To nawet trochę pomagało na moje rozdrażnienie, ten przymus zachowania twarzy, który sobie zadawałem. Usiadłem za biurkiem i zapaliłem carmena, z trudem opanowując drżenie rąk. Nie będę zażywał żadnych środków uspokajających, postanowiłem, nie, mój nauczyciel może się nimi zatruwać, to cherlak, neurotyk, ale nie ja, mnie nie wykończą, mam dwadzieścia sześć lat, końskie zdrowie, wojny nie pamiętam, w obozie nie byłem, nie, na miły Bóg, ja was przetrzymam, myślałem z uporem. Papieros dopalał się, ale rozdrażnienie nie ustępowało, było tylko bardziej głuche: już nie piekąca rana, tylko bolesny siniak. Trzeba będzie przejść na tańsze gatunki, przyszło mi na myśl. Na pewno zechcą mnie uderzyć po kieszeni. Ale za co?, myślałem rozpaczliwie. Niech mi chociaż powiedzą za co.
Tadek Gawron położył przede mną kilka szkiców i zdjęć.
– To są dane techniczne nowej obrabiarki. Mógłbyś napisać coś lekkiego?
– Tadek – szepnąłem. – Co się właściwie tu dzieje?
– Zauważyłeś coś? – spytał niespokojnie.
– Nie chcą mi dać poparcia na mieszkanie.
Gawron rozejrzał się. Pani Flora stukała na maszynie, a Julek Beńko, nasz pierwszy sekretarz, wychodził właśnie z papierami do dyrekcji.
– To minie – powiedział pośpiesznie Tadek. – Musi minąć. Nie przejmuj się, wiesz, jak to dziś jest.
– O czym ty mówisz? – zaniepokoiłem się na dobre.
– Musi minąć – powtórzył raz jeszcze. – Zachowaj spokój, to najważniejsze. Minie – dodał i odszedł z papierami do swojego biurka. Po chwili wrócił: – Krzysztof – powiedział prawie błagalnie. – Nie wyciągaj pośpiesznych wniosków. Trzeba przeczekać.
Nie zgwałciłem nieletniej dziewczynki, tego byłem pewny. Ale pamiętam, że kiedyś ostro zaatakowałem dyrektora Markowskiego. Nasz dyrektor to kawał sukinsyna, nie ma co owijać w bawełnę. Poznałem to od razu, kiedy jako świeżo upieczony polonista przyszedłem do jego centrali na referenta reklamy. Przez pierwsze kilka miesięcy traktował mnie podejrzliwie, potem się uspokoił, ale zdążył mnie wymęczyć. „To pański ojciec, panie Brzozowski, występował przeciw nam na Zachodzie?” – zapytał mnie kiedyś wprost. Nie ukrywał wcale niechęci do mnie, może nawet wstrętu. Przyznałem, że mój. Spytałem jeszcze, czy to coś zmienia. Nie patrzył na mnie. „No cóż – mruknął. – Biorąc rzecz praktycznie… Ostatecznie, te reklamówki… – Wyraźnie dał mi do zrozumienia, że zajmuję zbyt podrzędne stanowisko, by warto było się mną przejmować. – Wszystko zależy od tego, jak pan sobie da radę”. Podziękowałem już i nawet pomyślałem sobie, że jest na swój sposób wielkoduszny, kiedy on wrócił do sprawy mojego ojca. „Zrobili głupstwo, że dali mu paszport” – powiedział jakby do siebie. On by mu nie dał, ten sukinsyn. Miałem już na końcu języka, że zrobili z ojcem większe głupstwo, że go trzymali jedenaście lat w kopalni w Workucie i jakoś nikt z tego powodu nie wyraził skruchy. Zmilczałem, bo nie chciałem tego sukinsyna rozwścieczyć. Nie wdałem się w swojego ojca, który urodził się na bohatera. Był oficerem wileńskiej Armii Krajowej i w roku tysiąc dziewięćset czterdziestym czwartym wywieźli go wraz z innymi za koło podbiegunowe. Miałem wtedy wszystkiego półtora roku i w ogóle ojca nie pamiętałem. A kiedy w pięćdziesiętym szóstym zamieszkał z nami wysoki, chudy i siwy pan, małomówny i wyniosły, do którego znajomi mówili „panie kapitanie”, z trudem pogodziłem się z tym, że to jest właśnie mój ojciec. Milczący ekskapitan przebywał z nami trzy lata, potem pojechał z wycieczką do portów skandynawskich i już stamtąd nie wrócił. Nie znałem prawie swojego ojca i o to miałem do niego żal. Czy mówić o tym wszystkim tej zakutej pale? Powiedziałem tylko: „Mój ojciec nie żyje, panie dyrektorze”. „Wiem” – odpowiedział i odprowadził mnie do drzwi.
Czytał potem każdy mój tekst ze zdwojoną uwagą, wąchał go jak pies policyjny odnalezioną czapkę zbrodniarza, podejrzewał mnie, że reklamując nasze wyroby, staram się przemycić za granicę jakieś fałszerstwo, cenną kontrrewolucyjną informację czy coś w tym rodzaju. Najbardziej bał się tekstów żartobliwych. Dowcip niepokoił go i powodował coś w rodzaju nerwowego dygotu. Czy nie są to kpiny z ojczystego kraju? Za grosz poczucia humoru, za to czujności aż nadto. Wywaliłem to wszystko na jednej naradzie, powiedziałem, że pracujemy starymi metodami, że reklamę się u nas odwala, że nie zwracamy się do adresata, tylko do własnych przełożonych, a przecież ani Pierwszy