Siostry Tom 1 Czary codzienności. Agnieszka KrawczykЧитать онлайн книгу.
żyła w naszej pamięci na zawsze, bo jak napisał Jan Lechoń: „Albo wierzy się w życie, albo w śmierć się wierzy”1.
– Pięknie powiedziane – z wyraźnym uznaniem stwierdził ksiądz, kładąc dłoń na ramieniu Agaty, która wpatrywała się hipnotycznie w opuszczaną do grobu trumnę.
Resztę uroczystości pamiętała później jak przez mgłę. Uścisnęła dłonie księdza i burmistrza, przyjęła kondolencje i wyrazy współczucia, ale w głowie pozostawała jej tylko jedna myśl: dlaczego nikt wcześniej nie powiedział jej o istnieniu Antoniny.
To właśnie ją otrzeźwiło. Tak naprawdę pytanie, jak i odpowiedź, nie były ważne, a na pewno mogły poczekać. Ważna i niemogąca czekać była obecność tego zrozpaczonego dziecka, które towarzyszyło jej jak cień, nie opuszczając nawet na krok.
Agata przykucnęła, patrząc na zapłakaną buzię Antoniny i serce się jej ścisnęło na myśl o nieczułości, jaką się wykazała.
– Jestem twoją siostrą, Antosiu – powiedziała, bo nie miała pojęcia, jak zacząć tę rozmowę. – Wiedziałaś o mnie?
Dziewczynka skinęła głową.
– Mama… Kiedy była już bardzo chora, w domu, to mi powiedziała, że przyjedziesz i mi pomożesz. Od razu cię poznałam – jesteś taka jak mama! Masz takie same oczy, nawet uśmiechasz się tak samo – powiedziała, na nowo zanosząc się płaczem.
– Wiem, jak ci ciężko, kochanie… – Agata starała się zrobić wszystko, żeby jej głos brzmiał miękko. – To wielka strata, straszna, wręcz niewyobrażalna! Nie jesteś jednak sama, masz mnie i Danielę, moją drugą siostrę!
„Drugą siostrę”. Jakże dziwnie zabrzmiały te słowa! Niemirska zdała sobie sprawę, że nagle, właściwie w jednej minucie, okazało się, iż są trzema siostrami. Z dwóch różnych matek i dwóch różnych ojców, ale jednak siostrami. Przygarnęła do siebie szlochającą Antoninę i zwróciła się do doktora Wilka.
– Nie powiedział mi pan…
– No wie pani… Nie mam talentu do tego, mówiłem, że się nie nadaję do takich spraw… – tłumaczył się niezręcznie, zerkając na nią ze strachem.
„Może myślał, że jak mi powie, to nie przyjadę i zostawię tę małą?” – przemknęło przez myśl Agacie, ale natychmiast się skarciła. To były zupełnie nieuprawnione podejrzenia.
– Bolesne chwile – powiedział doktor. – Aż się serce kroi, gdy patrzę na to dziecko! Mam tutaj takie kropelki, daję je kociakom, gdy są zestresowane przed badaniem. To dobre, ziołowe, żadnej chemii! Podam jej, jeśli pani pozwoli!
Agata nie wiedziała, czy powinna zaprotestować, ale doktor wyciągnął z kieszeni pudełeczko zawierające kostki cukru, odmierzył kilka kropli z buteleczki i podał dziewczynce. Antonina przełknęła lekarstwo bez gadania i rzeczywiście – po chwili jej szloch zaczął cichnąć i tylko lekko pociągała nosem.
Przed siostrami stanęła chuda pani Trzmielowa z naburmuszoną miną. Agata chętnie powiedziałaby jej do słuchu, ale nie chciała tego robić ze względu na Tosię.
– Tutaj są klucze od waszego domu. Przechowywałam je od śmierci pani Ady, jako osoba urzędowa. Zamki są zaplombowane przez urząd, żeby nikt tam niczego nie ruszał. Proszę bardzo! – rzuciła jej klucze do ręki, odwróciła się i odeszła bez słowa pożegnania.
– Dziwna osoba – stwierdziła Daniela. – Niegrzeczna!
– Mało powiedziane – dodał Juliusz. – Ma takie muchy w nosie, że chyba jakiś duży pająk by się tam przydał, żeby wszystkie wyłapać!
Daniela i Tosia lekko się uśmiechnęły, a Agata zapytała:
– Daleko do tego domu?
– Nie, kilka minut drogi, przy drodze na Lisią Górę. Na pewno znajdziecie – wyjaśnił weterynarz. – Gdybyście czegoś potrzebowały, to dzwońcie, nie krępujcie się! – powiedział jeszcze, łapiąc swego siostrzeńca za poły marynarki i wyciągając na ulicę. – Musimy pędzić do naszych pacjentów – usprawiedliwił się jeszcze, ale Agata doszła do wniosku, że raczej uznał, iż powinny zostać same. I była mu za to bardzo wdzięczna.
8
Dom z jasnobłękitnymi drzwiami znajdował się przy końcu ulicy Lisiogórskiej, prawie w tym miejscu, gdzie zaczynał się turystyczny szlak. Był niewielki, wzniesiony z ładnego, jasnego kamienia, który na skutek działania czasu lekko już poszarzał. Dachówka była ciemna, stara, gdzieniegdzie porośnięta mchem. Mury obrastał bluszcz i bujnie krzewiąca się polna róża o bladoróżowych płatkach, która zaczepiała o ramy okien na piętrze. Pod jaskółką znajdował się malutki kamienny balkonik.
– Tam był pokój mamy – powiedziała Antonina, a Agata delikatnie ujęła i ścisnęła jej dłoń. Dziewczynka drgnęła, ale nie cofnęła ręki.
Prawdziwego uroku temu miejscu dodawała rozłożysta lipa, której gałęzie zaglądały do okien, a korona częściowo rozpościerała się nad spadzistym dachem ozdobionym poczerniałym kominem. Przed drzwiami z dużym smakiem zaaranżowano niewielki ogródek. Królowały tu wyniosłe naparstnice, tworzące wysoką kolumnadę wielobarwnych kwiatów. Tuż przy ścieżce ustawiono kilka pięknych terakotowych donic z ziołami, które pachniały zniewalająco. Nad drzwiami widniał napis: „Willa Julia” namalowany fioletowymi literami na białej desce.
– Domek jak z Dzieci z Bullerbyn – powiedziała z humorem Daniela, która otrząsnęła się już z przykrego wrażenia, jakie wywarła na niej uroczystość pogrzebowa, i postanowiła służyć siostrom dobrym nastrojem.
– Dlaczego nazywa się „Julia”? – chciała wiedzieć Agata. Tosia wzruszyła ramionami.
– Chyba dlatego, że mama kupiła ją od pani Julii Kovacs, ona pochodziła z Węgier…
– Nie żyje? – zainteresowała się Daniela, a Tosia energicznie pokręciła głową.
– Skądże! Ma się świetnie! Mieszka tam, po drugiej stronie ogrodu. Bardzo przyjaźniła się z mamą, to ona założyła i pielęgnowała ten ogródek, mama nie miała głowy do kwiatów…
– Ciekawe zatem, dlaczego nie było jej na pogrzebie – szepnęła Daniela do siostry, korzystając z tego, że Antonina zajęła się otwieraniem zamka w drzwiach na werandzie.
– Może była, tylko my jej nie zauważyłyśmy? – zasępiła się Niemirska.
Daniela zaprzeczyła.
– Jestem pewna, że poznałyśmy całą tę miejscową menażerię z weterynarzem na czele, jeżeli mogę w tak głupi sposób zażartować! Nie było wśród nich Julii Kovacs, to pewne.
Tym razem to Agata wzruszyła ramionami.
– Może po prostu nie lubi takich uroczystości? Ludzie są różni i nie każdy to dobrze znosi.
– No jasne – potwierdziła Daniela, bardzo ciekawa pani Julii Kovacs. Od dawien dawna jej marzeniem było nauczenie się węgierskiego. Taki trudny język stanowił prawdziwe wyzwanie dla jej zdolności, no i mógł się bardzo przydać w jej przyszłej pracy tłumacza. Znajomość przynajmniej jednego nietypowego języka była doskonałą kartą przetargową, gdy szukało się pracy w instytucjach Unii Europejskiej. Kiedyś nawet znalazła niezłe stypendium w Budapeszcie, finansowane przez węgierski rząd, ale musiała zrezygnować, bo kolidował z jednym z jej kursów na uprawnienia tłumaczeniowe. W ten sposób sprawa została odłożona ad acta i Daniela na razie do niej nie wróciła.
– Już
1
J. Lechoń,