Poznań Fantastyczny. MIEJSKA PARALAKSA. Praca zbiorowaЧитать онлайн книгу.
Przybecki, mężczyzna stanu wolnego, lat dwadzieścia siedem, od miesiąca nie pojawił się w pracy w banku – recytował sucho policjant. – Jego zniknięcie zgłosiła też właścicielka mieszkania przy ulicy Lodowej, które od niej wynajmował. Człowiek przepadł bez śladu, bez wyjaśnienia, nie zapłaciwszy czynszu i nie informując nikogo ani w pracy, ani z rodziny o swoim zniknięciu. Komórka została w domu.
– Tak? I co ja mam z tym wspólnego? – Renert starał się zachować spokój, ale zdradzało go nerwowe poprawianie opadających na nos zbyt dużych okularów. Drżenia palców też nie udało mu się opanować.
– Czy ma pan coś z tym wspólnego, to się za chwilę okaże. – Komisarz sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki i wyciągnął z niej wizytówkę. – Poznaje pan?
– Oczywiście. To moja. – Doktor wyciągnął szybko po nią rękę, ale komisarz jeszcze szybciej schował ją z powrotem do kieszeni.
– Ta wizytówka była w mieszkaniu zaginionego, zawieszona w kącie lustra w korytarzu. Zdaje się, że pan Adrian był pana pacjentem.
– Zdaje się, że chyba tak. – Doktor ściszył głos i opuścił wzrok.
– To nich mi pan teraz powie, gdzie obecnie znajduje się Przybecki. – Na twarzy komisarza pojawił się lekki uśmieszek.
– A dlaczego ja miałbym akurat to wiedzieć?
– Coś mi się zdaje, że jest on od dłuższego czasu u pana.
– Skąd taki absurdalny pomysł?
– Pewna anonimowa osoba zadzwoniła dziś na policję i poinformowała, że od miesiąca w gabinecie przy ulicy Kantaka osiem, mieszkania dziewięć, przetrzymywany jest młody człowiek. Adrian Przybecki zaginął miesiąc temu, a jedyny ślad, dzięki wizytówce i donosowi, doprowadził mnie tu dziś do pana. Czy dobrze dedukuję?
Coraz trudniej było jej się wspinać po schodach. Była zła na doktora Renerta. Nie powinien jej tak zbywać. Michalina uważała siebie za jego najważniejszą pacjentkę, a on już od miesiąca odsyłał ją z kwitkiem z gabinetu. Przecież płaciła mu spore pieniądze, a w zamian miała tylko ten jeden seans w tygodniu. Na szczęście odkąd skończyła sto lat, dostawała z ZUS-u podwyższoną emeryturę. Stać ją więc było na wygórowane ceny. Miała jednak żal, że przez całe życie korzystała z projekcji za darmo, a od czasu, gdy Albert Renert otworzył swój gabinet w kamienicy przy ulicy Kantaka, zaczął pobierać od niej opłatę. Teraz jednak bez seansów czuła się coraz gorzej. Z dnia na dzień Michalina Bonczyk traciła siły. Z coraz większym wysiłkiem pokonywała drogę z domu do gabinetu. W zeszłym tygodniu, po usilnych prośbach, dowiedziała się od recepcjonistki, że w salonie z projektorem jest młody chłopak, który się nie wybudził. Dziś, gdy zadzwoniła z pytaniem, czy może przyjść na seans, recepcjonistka znów powiedziała, że sprawa z młodym pacjentem jeszcze się nie rozwiązała. Michalina straciła cierpliwość i zadzwoniła z donosem na policję. Sama zaś ruszyła w drogę do gabinetu. Czuła, że do następnego piątku bez seansu już nie dożyje.
Doktor Renert i komisarz Mroczkowski stali w sali projekcyjnej. Był to duży, umeblowany w staroświeckim stylu pokój. Solidna drewniana komoda biblioteczna wypełniona starymi woluminami, kredens z połyskującymi szybkami, stolik nakryty koronkowym obrusem, dwa wielkie fotele. Okna były szczelnie zasłonięte ciężkimi kotarami. Pokój rozświetlały dające delikatny blask kinkietowe lampki. Na lewo od wejścia, pod ścianą, na rozłożonej sofie spoczywał w pozycji wpółleżącej młody mężczyzna podłączony wenflonem do kroplówki. Jego twarz zarosła bujnym owłosieniem. Oczy miał otwarte, wpatrzone nieruchomo w punkt na ekranie, który wisiał na rozłożonym stojaku. Obok łóżka na drewnianym statywie stała terkocząca skrzynka z wystającym niewielkim obiektywem. Snop światła sączący się z obiektywu skierowany był na ekran, dokładnie w to miejsce, w które wpatrywał się leżący mężczyzna.
– Co to wszystko znaczy? – Komisarz Mroczkowski patrzył przed siebie wielkimi ze zdziwienia oczami. Przypominał teraz bardziej sowę niż mopsa.
– To jest właśnie mój pacjent, a pana zaginiony. – Doktor Renert przybliżył się do postaci spoczywającej na sofie. – Niestety podczas pierwszego seansu terapeutycznego Adrian odpłynął w strefę swoich niedawnych wspomnień i jak na razie nie ma ochoty wrócić do świata rzeczywistego. Cały czas podtrzymujemy jego funkcje życiowe, mając nadzieję, że w końcu się ocknie.
– Dlaczego on nie jest w szpitalu? Ten człowiek wymaga fachowej pomocy. – Komisarz cofnął się do drzwi i sięgnął do kieszeni spodni po służbowego smartfona.
– Ja też jestem lekarzem i wątpię, żeby ktoś mógł mu w obecnym stanie pomóc. Muszę wyjaśnić panu pewną rzecz, komisarzu. Ten pacjent żyje jeszcze tylko dlatego, że znajduje się w tym pokoju i jest podłączony do projektora. Jeżeli go odłączymy lub przeniesiemy w inne miejsce, to bardzo prawdopodobne, że on już nigdy nie powróci do naszego świata.
– Co to za brednie? Dzwonię pod numer ratunkowy. – Mroczkowski przyłożył telefon do ucha.
Renert rzucił się w jego kierunku i chwycił go za rękę.
– Proszę dać mi pięć minut na wyjaśnienie! – krzyknął rozpaczliwie. – Potem pan zrobi to, co uzna za słuszne.
Mroczkowki włożył komórkę do kieszeni. Uspokojony doktor Renert westchnął ciężko i opadł na oparcie fotela.
– Ten gabinet, to mieszkanie otrzymałem w spadku po śmierci mojego dziadka Joachima Renerta. To on zapoczątkował tu tak zwane leczenie przez projekcję. Jego przyjaciel z młodości Stefan Kałamajski był przed wojną właścicielem kina. Wie pan, że na placu Wolności znajdowało się wówczas największe w Poznaniu kino? Nazywało się Słońce. Mój dziadek w czasie okupacji pracował jako portier w niemieckim biurze paszportowym. Przez znajomości załatwił Kałamajskiemu potrzebne dokumenty i ułatwił tym samym wyjazd do Szwajcarii. Stefan Kałamajski zostawił mu pod opieką mieszkanie, to, w którym obecnie się znajdujemy. Ponieważ nigdy już nie wrócił do Polski, dziadek Joachim postarał się po wojnie o meldunek. I w ten sposób mieszkanie wraz z meblami dostaliśmy jakby w spadku. Oprócz tego otrzymaliśmy jeszcze ten zabytkowy projektor do wyświetlania filmów.
Policjant podszedł do urządzenia i zaczął mu się bacznie przyglądać. Projektor wyglądał niepozornie. Przypominał małą drewnianą szafkę zamykaną na haczyki z wystającym po boku metalowym obiektywem.
– Jakaś znajoma Kałamajskiego opowiedziała dziadkowi o niezwykłych właściwościach tego aparatu – kontynuował opowieść doktor Renert. – Okazało się, że ludzie, którzy uczestniczyli w seansach filmowych zapadali w dziwne stany odrętwienia. A jeżeli w projektorze nie było taśmy filmowej, na pustym ekranie można było zobaczyć swoje wspomnienia. Mało tego, widzowie wprowadzeni jakby w stan hipnotyczny mogli swoje wspomnienia dowolnie zmieniać i zaczynali w nie wierzyć. Dziadek Joachim odkrył, że seanse miały moc tylko w tym pomieszczeniu, w dawnej sali, w której ponad sto lat temu mieściło się zaplecze kawiarni. Wykorzystał to miejsce i opracował coś w rodzaju terapii umożliwiającej ludziom nabieranie dystansu do wspomnień, które obciążały ich cierpiące umysły. Nie była to w żadnym wypadku praca naukowa, więc nie mógł tego wykonywać oficjalnie. Dopiero ja, jako psycholog z wykształcenia, odziedziczywszy to wszystko, mogłem otworzyć tu gabinet terapeutyczny z prawdziwego zdarzenia.
– To całkiem ładna historia rodzinna – przerwał nagle komisarz Mroczkowski – ale nadal nie rozumiem, dlaczego przetrzymuje pan od miesiąca człowieka, który jest w śpiączce. Tu trzeba natychmiast wezwać zespół reanimacyjny.
– Panie komisarzu – Renert zerwał