Na Dzikim Zachodzie. Karol MayЧитать онлайн книгу.
więcej tak.
– Do licha! Słyszałeś, stary Timie?
– Yes – odparł milczący brat.
– Popatrz no na mnie!
– Yes!
Zlustrowali się wzajemnie. Nie mogę twierdzić, aby twarze ich miały przy tym zbyt mądry wyraz.
– Tim, słyszałeś, co niedawno opowiadano w Fernandino o Old Shatterhandzie?
– O czywiście. Słyszałem na własne uszy, a słuch mam niezgorszy.
– Ile razy był w Stanach Zjednoczonych?
– Wspomniano o czternastu.
– A poza tym?
– Podobno tłukł się po Turkach, Chińczykach i Murzynach. Opowiadano, że był na Saharze, gdzie ludzie siedzą na wielbłądach, a słońce tak przyświeca, że skóra złazi z ciała.
– Well. Pomyśl w dodatku, że pod wpływem uderzenia tego Mr. Germana nasz nieznajomy stracił przytomność.
– Yes!
– Czyta po persku, a więc zna narzecza z okolic Sahary.
– Yes!
– Old Shatterhand zna narzecza wszystkich Chińczyków i muzułmanów?
– Tak opowiadano. Mówią, że z muzułmanami porozumiewa się za pomocą tysiąca dialektów indiańskich.
– Well! Pozwól się więc zapytać, Mr. German, czyś bywał w tamtych krajach i czyś się z tamtymi gentlemanami porozumiewał w ich języku?
– Nie przeczę temu – odparłem.
– W takim razie bracia Snuffles okazali się parą osłów. Więc to, cośmy wczoraj słyszeli o zastawiaczu sideł Stoke, jest prawdą?
– Od a do z.
– W takim razie ta stara armata jest zapewne niedźwiedziówką.
Może pan zechce łaskawie pokazać tamten sztucer.
– Wiecie, jak wygląda sztucer Henry’ego?
– Yes. Opisano mi go dokładnie. Poznałbym go z miejsca.
– Proszę, przyjrzyjcie się; nie mam nic przeciw temu.
Wyjąłem z pokrowca sztucer i podałem go braciom westmanom. Pod wpływem zakłopotania wyglądali przekomicznie. Uświadomiwszy sobie, jak się w stosunku do mnie pomylili, nie mieli odwagi spojrzeć mi w oczy.
– Cóż powiesz, Timie, o tej strzelbie? – zapytał Jim.
– To sztucer Henry’ego.
– Bez wątpienia. Oto srebrna powłoka z napisem. Potrafisz odczytać?
– Yes. „Old – Shat – ter – hand” – sylabizował.
– Racja! A myśmy nie wierzyli! Zbłądziliśmy tak dalece, żeśmy sławnego gentlemana posądzali… o koniokradztwo! Pierwszy raz w życiu tak się skompromitowałem.
– Ja również.
– Trzeba błąd naprawić. Ale jak? Hm, hm!…
Niełatwo mu było przyznać się do fatalnej pomyłki. Stał jeszcze przez chwilę odwrócony, potem wykręcił się nagłym ruchem, podszedł do mnie i rzekł:
– Postąpiliśmy obydwaj jak patentowani idioci. Mam jednak nadzieję, że pan nie będzie miał do nas urazy. Proszę nas wyśmiać do woli, lecz potem proszę puścić w niepamięć naszą fatalną pomyłkę.
–Wierzycie więc, żem Old Shatterhand?
– Yes – skinął Tim.
Brat zaś, bardziej wymowny, ciągnął dalej:
– Oczywiście, że wierzymy, nawet gotowiśmy na to przysiąc. Jeśli ktoś ośmieli się wątpić i przeczyć, podziurawimy go kulkami na rzeszoto. Zgadza się pan wspólnie z nami podróżować?
– Oczywiście, do chwili, w której drogi nasze się rozejdą. A teraz zajmijmy się nieznajomym! Widzę, że się rusza. Musimy uważać, aby się nie ulotnił.
Mieliśmy pod ręką kilka rzemieni, więc związaliśmy nieznajomego. Obydwaj bracia starali się gorliwością okupić swoją pomyłkę.
Nieznajomy powoli odzyskiwał przytomność. Chciał się podnieść. Gdy poczuł, że jest związany, przytomność wróciła całkowicie. Przez długą chwilę wodził po nas błędnym wzrokiem. Przypomniał sobie, co zaszło, i próbował nadludzkimi wysiłkami oswobodzić się z więzów. Gdy trud okazał się daremny, przemówił:
– Zwariowaliście! Naprzód walicie w łeb, a potem związujecie mi nogi i ręce. Cóż złego wam uczyniłem? Muszę jechać dalej i żądam uwolnienia mnie z więzów!
– Wierzę, że spieszno panu – odparłem. – Pościg powinien tu nadążyć wkrótce.
– Chwała Bogu, że wam to wiadome! – odparł wbrew oczekiwaniu. – A więc uwolnijcie mnie i uciekajcie wraz ze mną!
– Dlaczegóż? Gdzież powód?
– Powód jest prosty i jasny. Komanczowie.
– Pshaw! Niedawno pan opowiadał, żeś o nich nie słyszał nawet.
– Bo się wami nie interesowałem. Ale teraz sprawa wygląda inaczej. Jeżeli mnie nie puścicie, zginiecie wraz ze mną. Pięćdziesięciu Komanczów tu ciągnie!
– Doskonale! Zawrzemy z nimi znajomość. Ale przedtem chciałbym się od pana czegoś dowiedzieć.
– Odwiążcie mnie, inaczej pary z ust nie puszczę.
– Ależ wprost przeciwnie: nie uwolnimy pana, dopóki nie odpowiesz na nasze pytania.
– Zwłokę przypłacimy życiem.
– Jestem innego zdania. Radzę odpowiadać na moje pytania, i mówić prawdę.
Zaczął mnie obsypywać obelgami. Przekonawszy się, że nic tą drogą nie wskóra, zwrócił się do Jima i Tima. Gdy i ci okazali się nieprzejednani, syknął ponuro:
– O cóż chodzi? Przysięgam, że drogo zapłacicie za ten gwałt!
– No, zobaczymy. Do kogo należy koń i sztylet?
– Głupie pytanie. Oczywiście, że do mnie!
– A ta książka?
– Także do mnie.
– Cóż zawiera?
– Własne notatki.
– Ale nie w języku angielskim?
– Nie. Stenografowałem.
– Bezcelowe wybiegi, sir! To perskie pismo i perski tekst. A konia po prostu ukradłeś. Uprzedzam: jeżeli wyznasz prawdę, możesz liczyć na naszą wyrozumiałość. Jeżeli jednak nie zmienisz taktyki, właściciel konia ukarze cię według prawa sawanny. Wiesz zapewne, że koniokradów karze się śmiercią?
– Koń by się uśmiał! Bo jakże to można skraść własnego konia? Nie grajcie komedii! Przejrzałem was: sami jesteście koniokradami; chcecie mi odebrać mego konia pod pozorem, żem go ukradł.
To zuchwalstwo nie wyprowadziło mnie z równowagi. Ale szlachetny Jim Snuffle oburzył się do tego stopnia, że podszedł do niego z zaciśniętymi pięściami i rzekł groźnie:
– Kanalio, łotrze! Śmiesz twierdzić, że jesteśmy złodziejami? Powtórz to jeszcze raz, a wygarbuję ci skórę jak ostatniemu psu. Czy wiesz, z kim rozmawiasz?
– W każdym