20 opowiadań. Антон ЧеховЧитать онлайн книгу.
czas był zażenowany. Ogarnęło go przerażenie. Wreszcie, gdy Pieriesołow zaczął się gniewać, parskać i poczerwieniał ze zniecierpliwienia, wykonał rozkaz. Pozbierał fotografie, potasował i rozkładając je, począł wyjaśniać.
– Każda fotografia, za pozwoleniem waszej ekscelencji, jest pewną kartą ma swoją wartość… swoje znaczenie… Tak samo, jak w talii, mamy tu 52 karty i cztery kolory. Urzędnicy Izby Skarbowej – to kiery, Urząd Gubernialny – trefle, funkcjonariusze Ministerstwa Oświecenia Publicznego – kara, kolor pikowy wreszcie reprezentowany jest przez oddział Banku Państwa. A teraz dalej… Rzeczywiści radcy stanu są tu asami, radcy stanu – królami, żony urzędników IV i V stopnia służbowego – damami, radcy kolegialni – waletami, radcy dworu – dziesiątkami i tak dalej. Ja, naprzykład (oto moja fotografia) jako sekretarz gubernialny, jestem trójką trefl.
– No, proszę… Wobec tego ja jestem asem?…
– Treflowym, a żona waszej ekscelencji – damą treflową.
– Hm!… Zabawne… Chyba, że zagramy… Spróbuję…
Pieriesołow zrzucił płaszcz i z uśmiechem, wyrażającym niedowierzanie, zajął miejsce przy stole. Urzędnicy na jego rozkaz też siedli.
Gra się rozpoczęła.
– — – — – — – — – — – — – — —
Gdy stróż Nazar o godzinie 7-mej rano przyszedł zamieść „dyżurny pokój“, zdębiał. Obraz, jaki ujrzał, wchodząc ze szczotką, był tak zdumiewający, że ma go przed oczami nawet i teraz, ilekroć urżnie się do utraty przytomności:
Pieriesołow blady, niewyspany, rozczochrany, stał przed Niedojechowym i trzymając go za guzik, prawił:
– Zrozum-że. Nie powinieneś był wychodzić w Szepielewa, wiedząc, że ja mam siebie czwartego w ręku. Gwizdulin miał Rybnikowa z żoną, trzech nauczycieli gimnazjalnych, moją żonę, a Niedojechow – bankowców i trzy blotki z Urzędu Gubernialnego! Cóż cię to obchodzi, że oni wychodzą w Izbę Skarbową? Każdy gra dla siebie!…
– Ekscelencja wybaczy, wyszedłem w radcę tytularnego, gdyż przypuszczałem, że oni mają rzeczywistego.
– Ależ panie drogi, tego nie wolno panu było wcale przypuszczać! To nie jest gra! Tak grają szewcy! Zrozum-że! Kiedy Kułakiewicz wyszedł w radcę dworu Urzędu
Gubernialnego, tyś powinien był rzucić Iwana Iwanowicza
Grenlandzkiego, ponieważ wiedziałeś, że ma on w ręku trzecią Natalię Dmitrównę z Jegorem Jegoryczem. Spartoliłeś całą grę! Zaraz to panu dowiodę. Panowie, proszę siadać, zagramy jeszcze jednego robra.
Odprawiając zdumionego Nazara, urzędnicy zajęli swe miejsca.
Grano dalej
Zemsta
Lew Sawicz Tumanow, zwykły śmiertelnik, posiadacz kapitaliku i młodej żony, grał pewnego wieczoru w karty na imieninach u swego przyjaciela. Po dość znacznej przegranej, pod której wpływem nawet spocił się, przypomniał sobie nagle, że już dawno nie pił wódki. Wstał ze swego miejsca i na palcach, kołysząc się poważnie, przesunął się pomiędzy krzesłami, przeszedł przez salon, w którym tańczyła młodzież (tu z uśmiechem, pobłażliwie i po ojcowsku poklepał po plecach młodego aptekarza) i prześlizgnął się przez małe drzwi do bufetu. Stały tam na okrągłym stoliku butelki, karafki z wódką… Przy nich wśród innych przekąsek leżał na talerzu, zieleniąc się cebulką i pietruszką śledź, którego połowę już zjedzono. Lew Sawicz nalał sobie kieliszek, zrobił w powietrzu gest palcami, jakby miał zamiar rozpocząć przemówienie, wypił, krzywiąc się przy tym jak męczennik, potem dziobnął widelcem dzwonko śledzia…
Naraz za ścianą, dały się słyszeć głosy:
– Dobrze, dobrze! – mówił ożywiony głos kobiecy. – Ale kiedy to będzie?
– Moja żona. – poznał Lew Sawicz. – Z kim też ona rozmawia?
– Kiedy chcesz, moja droga… – odpowiedział za ścianą, niski, soczysty bas. – Dziś… nie bardzo mi na rękę… przez cały dzień jestem zajęty…
– …To Dziegciarow! – poznał Tumanow jednego z przyjaciół po jego basowym głosie. – I ty Brutusie! Czyżby i jego już złapała? Co za nienasycone, niespokojne babsko?
Jednego dnia nie może przeżyć bez romansu…
– Tak, jutro jestem naprawdę zajęty… – ciągnął bas. – Jeżeli chcesz, napisz do mnie cośkolwiek jutro… Będzie mi bardzo przyjemnie… Ale powinniśmy jakoś zorganizować tę naszą korespondencję. Trzeba coś wykombinować. Poczta niezupełnie jest bezpieczna… Jeżeli ja do ciebie napiszę, to twój indor może list przyłapać u listonosza, jeżeli zaś ty do mnie napiszesz, to moja połowica może go odebrać w mojej nieobecności i na pewno otworzy…
– Więc co robić?
– Trzeba wymyślić jakiś sposób… Przez służbę również posyłać nie można, gdyż twój Sobakiewicz napewne trzyma w karbach pokojówkę i lokaja… Gra pewno teraz w karty?…
– Tak i wiecznie, bałwan, przegrywa.
– Pewnie za to powodzi mu się w miłości! – zaśmiał się Dziegciarow… – Ale posłuchaj, jaki pomysł mi przyszedł do głowy… Jutro punktualnie o szóstej wieczorem, wracając z biura, będę przechodził przez ogród miejski, gdzie mam się zobaczyć z naczelnikiem. Przeto, wiesz co, moja droga? Postaraj się koniecznie przed szóstą, ale nie później, włożyć liścik do wazonu marmurowego, co stoi na lewo od altanki, zarośniętej winogradem.
– Wiem, wiem.
– To będzie i poetycznie, i tajemniczo, i zupełnie coś nowego… I nie dowie się ani twój tłuścioch, ani moja połowica.
Zrozumiałaś?
Lew Sawicz wypił jeszcze jeden kieliszek i wrócił do kart.
Odkrycie, które dopiero co zrobił, nie oszołomiło go, nie zdziwiło, ani też nawet wcale nie oburzyło. Dawno już minął czas, kiedy się oburzał, urządzał żonie sceny, wymyślał a nawet bił. – Dawno już machnął ręką i patrzył na romanse swej lekkomyślnej żony przez palce… Było mu jednak dziwnie nieprzyjemnie! Takie wyrażenia jak: „tłuścioch“, „indor“ i „Sobakiewicz“ obrażały jego miłość własną…
…Jaka to jednak kanalia ten Dziegciarow! – myślał, zapisując kredką na suknie przegraną. – Przy spotkaniu na ulicy udaje takiego sympatycznego przyjaciela, szczerzy zęby, głaska po brzuchu a teraz, jakie słówka obelżywe puszcza?… W oczy nazywa mnie przyjacielem, a za oczy jestem dla niego „indorem“ i „tłuściochem“…
Im więcej przegrywał, tym dotkliwiej odczuwał uczucie zniewagi.
– …Młokos… – rozmyślał, łamiąc z wściekłości kredkę. – Smarkacz… Nie chce mi się tylko z tobą paskudzić, bobym pokazał ci Sobakiewicza!…
Podczas kolacji nie mógł obojętnie patrzeć na fizjognomię Dziegciarowa, a ten jakby umyślnie zasypywał go pytaniami, czy wygrał, dlaczego jest smutny i t. p. Doszedł nawet do takiego zuchwalstwa, że w roli niby serdecznego przyjaciela głośno zrobił wymówkę żonie Tumanowa, że za mało dba o zdrowie męża. A żona jakby nigdy nic, patrzyła na męża słodkimi oczyma, śmiała się, paplała w najniewinniejszy sposób tak, iż sam diabeł nie mógłby ją posądzić o niewierność.
Po powrocie do domu Lew Sawicz był zły i tak
niezadowolony, jak gdyby podczas kolacji zamiast cielęciny zjadł stary kalosz.