Эротические рассказы

Korekty. Джонатан ФранзенЧитать онлайн книгу.

Korekty - Джонатан Франзен


Скачать книгу
Co z tym wszystkim, co za nie kupiłem?

      W przeszłości ten argument zawsze odnosił zamierzony skutek, stanowiąc zarazem coś w rodzaju konstytucyjnego fundamentu tyranii, lecz tym razem stało się inaczej.

      – Ten dywan ma już prawie dziesięć lat i nigdy nie uda nam się doprać plam po kawie – stwierdziła.

      Alfred wskazał na swój niebieski fotel, który pod folią rozłożoną przez tapeciarza wyglądał jak coś ogromnego przywiezionego do elektrowni na ciężarówce z platformą. Dygotał z niedowierzania, że Enid mogła zapomnieć o tym druzgocącym obaleniu jej argumentów, o decydującej przeszkodzie na drodze realizacji jej planów. Siedemdziesiąt lat życia spędzonego na ciężkiej pracy i odmawianiu sobie wszystkiego znalazło rekompensatę w tym co prawda już sześcioletnim, ale w gruncie rzeczy zupełnie nowym meblu. Twarz Alfreda aż promieniała, rozjaśniona blaskiem perfekcyjnej logiki jego rozumowania.

      – A co z fotelem? – zapytał. – W takim razie co zamierzasz zrobić z fotelem?

      Enid obrzuciła fotel niechętnym spojrzeniem.

      – Nigdy mi się nie podobał.

      Chyba nic straszniejszego nie mogła do niego powiedzieć. Fotel stanowił jedyną oznakę tego, że Alfred miał jakieś plany dotyczące przyszłości. Słowa Enid sprawiły mu tak wielki ból – zrobiło mu się niezmiernie żal fotela, żal samego siebie – że odsunął folię, zapadł się w jego objęcia i zasnął. (Po tym właśnie rozpoznaje się magiczne miejsca – że ludzie łatwo w nich zasypiają).

      Kiedy stało się jasne, że i dywan, i fotel muszą zniknąć, dywanu udało się pozbyć bez najmniejszych problemów. Enid dała ogłoszenie w lokalnej darmowej gazetce i wkrótce do drzwi zastukała drobna, nerwowa kobieta, która wciąż jeszcze popełniała błędy i która wydobyła z torebki nieporządny zwój pięćdziesięciodolarówek, a następnie rozprostowywała je drżącymi palcami.

      A fotel? Fotel był pomnikiem, był symbolem, i dlatego musiał pozostać przy Alfredzie. Jedyne, co można było z nim zrobić, to go przemieścić – znalazł się więc w piwnicy, a Alfred razem z nim. Tak oto w domu Lambertów, tak jak w St. Jude i w całym kraju, życie zeszło do podziemia.

      Enid słyszała, jak Alfred grzebie na górze w szufladach. Zawsze, kiedy mieli zobaczyć się z dziećmi, wpadał w stan nadzwyczajnego podniecenia. Chyba już tylko to potrafiło wyrwać go z apatii. Za krystalicznie czystymi oknami salonu panował chaos: dął silny wiatr, tańczyły szalone, mroczne cienie. Enid wciąż szukała listu z Axon Corporation i wciąż nie mogła go znaleźć.

      Alfred stał w głównej sypialni, zastanawiając się, dlaczego wszystkie szuflady są wysunięte i kto je powysuwał – może on sam? Winą za swoją dekoncentrację nieodmiennie obarczał Enid. Za to, że była jej świadkiem. I za to, że w ogóle istniała, a więc to ona mogła pootwierać szuflady.

      – Co robisz, Al?

      Odwrócił się w kierunku drzwi.

      – Właśnie… – zaczął, lecz natychmiast zawiesił głos, ponieważ zawsze, kiedy ktoś go zaskakiwał, nawet najprostsze zdanie zamieniało się w wędrówkę przez las; jak tylko tracił z oczu jasną polanę, z której wyruszał, uświadamiał sobie, że okruszki, które rzucał na ziemię, żeby potem odnaleźć drogę powrotną, zostały już wydziobane przez ptaki – małe, przebiegłe, milczące, zwinne stworzenia, prawie niewidoczne w mroku, za to tak liczne i ruchliwe, że same zdawały się go tworzyć, jakby mrok nie był jednorodny, nie był brakiem światła, lecz czymś żywym i namacalnym, złożonym z niezliczonych cząsteczek, bo kiedy Alfred we wczesnej młodości zetknął się ze słowem „cząsteczkowy”, to potem przez całe dorosłe życie wyobrażał sobie, iż właśnie w mroku gołym okiem najlepiej dostrzega ową cząsteczkowość, podobną do ziarnistości czułej błony fotograficznej używanej do robienia zdjęć przy słabym oświetleniu, albo do śladów odstręczającego rozkładu; stąd właśnie brała się panika człowieka zagubionego w lesie wypełnionym ciemnością sprowadzoną przez niezliczone roztrzepotane szpaki przesłaniające zachód słońca albo czarne mrówki atakujące martwego oposa, ciemnością, która nie tylko po prostu była, lecz także aktywnie pochłaniała wskazówki, które sobie zawczasu zostawił na wypadek, gdyby stracił orientację; w chwili kiedy sobie uświadomił, że się zgubił, czas w cudowny sposób zwolnił bieg, dzięki czemu Alfred odkrył nieoczekiwane nieskończoności wciśnięte między słowa, a raczej sam wpadł w nie i utknął w nich na dobre, i mógł już jedynie śledzić wzrokiem czas płynący naprzód już bez jego udziału, a bezmyślna chłopięca część jego duszy wciąż biegła na oślep przez las, podczas kiedy on, dorosły Al, obserwował z przedziwnie bezosobowym zainteresowaniem tego chłopca, zastanawiając się, czy mimo wszystko uda mu się dotrzeć do polany, na której czekała na niego Enid, nieświadoma istnienia lasu.

      – …pakuję walizkę – usłyszał swój głos.

      Brzmiało to całkiem sensownie. Czasownik i rzeczownik. Przed nim rzeczywiście leżała walizka, istotne potwierdzenie jego słów. Niczego nie zdradził.

      Ale Enid znowu coś powiedziała. Audiolog stwierdził u niego lekki niedosłuch. Zmarszczył brwi, nie zrozumiał.

      – Dzisiaj jest czwartek – powtórzyła głośniej. – Wyjeżdżamy dopiero w sobotę.

      – W sobotę! – odpowiedział jak echo.

      Zbeształa go, zmierzchowe ptaki rozpierzchły się na chwilę, ale na dworze wiatr zdmuchnął już słońce i robiło się bardzo zimno.

      KLĘSKA

      Szli niepewnie długim chodnikiem: Enid utykała, oszczędzając uszkodzone biodro, Alfred mieszał powietrze rozmachanymi rękami i z tupotem stawiał stopy na lotniskowej wykładzinie. Oboje nieśli przewieszone przez ramię torby Nordic Pleasurelines, oboje wpatrywali się w podłogę, trzy kroki do przodu szacując czyhające na nich niebezpieczeństwa. Każdy, kto oderwałby na chwilę wzrok od kłębiących się dokoła nowojorczyków, każdy, kto dostrzegłby słomkowy kapelusz Alfreda sunący wysoko nad tłumem lub żółte wełniane spodnie Enid, opięte ciasno na wykrzywionym biodrze, natychmiast domyśliłby się, że pochodzą ze środkowego zachodu i są mocno onieśmieleni, ale dla Chipa Lamberta, czekającego na nich tuż za stanowiskiem kontroli bezpieczeństwa, byli zabójcami.

      W obronnym geście skrzyżował ramiona na piersi, palcami jednej ręki skubiąc żelazny nit kolczyka w uchu. Obawiał się, że jeszcze chwila, a po prostu go wyrwie, ponieważ ból, jaki sobie zadawał, był znacznie mniejszy niż ten, jakiego potrzebował, żeby się uspokoić. Ze swego stanowiska przy bramce z wykrywaczem metalu obserwował dziewczynę o lazurowych włosach, która wyprzedziła jego rodziców, lazurowowłosą dziewczynę wyglądającą na studentkę college’u, bardzo atrakcyjną nieznajomą z przekłutymi wargami i brwiami. Uświadomił sobie, że gdyby mógł kochać się z nią chociaż przez sekundę, wówczas zdołałby stawić czoło rodzicom, a gdyby powtarzał to co minutę przez cały czas pobytu rodziców w mieście, prawdopodobnie nawet zdołałby przetrwać ich wizytę. Chip był wysokim, atletycznie zbudowanym mężczyzną o kurzych łapkach przy oczach i rzadkich jasnoblond włosach; gdyby dziewczyna zwróciła na niego uwagę, zapewne pomyślałaby, że jest trochę za stary na to, żeby ubierać się w skóry, ale ona tylko przemknęła obok, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, on zaś jeszcze mocniej szarpnął za nit, żeby zagłuszyć ból związany z jej zniknięciem na zawsze z jego życia, po czym skoncentrował uwagę na ojcu, którego twarz właśnie rozpromienił szeroki uśmiech, nieomylny znak, że wypatrzył syna w tłumie obcych ludzi. Alfred podszedł krokiem człowieka brnącego po kolana w wodzie, wyciągnął obie ręce i chwycił Chipa za dłoń i nadgarstek, zupełnie jakby była to lina, którą rzucono, żeby wyciągnąć


Скачать книгу
Яндекс.Метрика