Korekty. Джонатан ФранзенЧитать онлайн книгу.
fotosy Kevina Kline’a, Chloë Sevigny, Matta Damona, Winony Ryder.
– Chip Lambert – opowiadała z ożywieniem Gitanasowi – jest doskonałym pisarzem, nad którego scenariuszem właśnie pracuję, ma doktorat z anglistyki, od dwóch lat współpracuje z moim mężem przy fuzjach i przejęciach, internet ma w małym palcu, właśnie przed chwilą rozmawialiśmy o Javie i HTML-u, a w dodatku, jak widzisz, prezentuje się… eee… – Eden dopiero teraz zwróciła uwagę na wygląd Chipa. – Boże, to aż tak leje? Chip zwykle nie jest taki… eee… mokry. Naprawdę jesteś bardzo mokry, biedaku. Słowo daję, Gitanas, nie znajdziesz nikogo lepszego. To wspaniale, że akurat wpadłeś, chociaż jesteś taki mokry.
Każdy z nich w pojedynkę bez trudu stawiłby czoło entuzjazmowi Eden, lecz we dwóch mogli tylko wbić wzrok w podłogę, żeby zachować przynajmniej resztki godności.
– Niestety nie mam za wiele czasu – ciągnęła Eden z ożywieniem – bo Gitanas wpadł dość niespodziewanie, ale oczywiście możecie skorzystać z mojej salki konferencyjnej, żeby wszystko dogadać…
Gitanas założył ręce na piersi, wbił pięści pod pachy, po czym nie patrząc na Chipa, zapytał:
– Jesteś aktorem?
– Nie.
– No wiesz, Chip – wtrąciła się Eden. – To nie do końca prawda.
– Owszem, prawda. Nigdy w życiu nie występowałem.
– Ha, ha, ha! – parsknęła śmiechem. – Aleś ty skromny!
Gitanas pokręcił głową i spojrzał w sufit. Chip był już w stu procentach pewien, że kartka, na której bazgrała April, pochodziła z jakiegoś scenariusza.
– Mógłbym wiedzieć, o czym właściwie rozmawiamy? – zapytał.
– Gitanas zamierza wynająć kogoś…
– Nie „kogoś”, tylko jakiegoś amerykańskiego aktora – przerwał jej Gitanas z niesmakiem.
– …kto, powiedzmy, zająłby się kwestią public relations. Już od… od ponad godziny – Eden zerknęła na zegarek i wytrzeszczyła oczy z udawanym niedowierzaniem – próbuję mu wytłumaczyć, że aktorzy, z którymi współpracuję, są znacznie bardziej zainteresowani filmem i teatrem niż, powiedzmy, międzynarodowymi projektami inwestycyjnymi. Oprócz tego mają również bardzo wysokie mniemanie o sobie. Próbuję mu również wytłumaczyć, że ty, Chip, dysponujesz nie tylko doskonałą znajomością języka w ogóle, a prawniczego żargonu w szczególności, lecz również wcale nie musisz udawać specjalisty od inwestycji, ponieważ nim jesteś.
– Jestem korektorem – poprawił ją Chip.
– Jesteś ekspertem językowym i utalentowanym scenarzystą.
Chip i Gitanas spojrzeli na siebie. Coś – może tak znaczne podobieństwo fizyczne – zainteresowało Litwina.
– Szukasz pracy? – zapytał.
– Być może.
– Jesteś uzależniony?
– Nie.
– Wybaczcie, ale muszę iść do łazienki – przerwała im Eden. – April, kochanie, chodź ze mną. Nie zapomnij zabrać rysunków.
Dziewczynka posłusznie zeskoczyła z sofy i podeszła do matki.
– Jeszcze rysunki, skarbie… – Eden zgarnęła plik kremowych kartek. – Idziemy, a wy sobie rozmawiajcie.
Gitanas potarł dłonią twarz, ścisnął palcami policzki, podrapał się po jasnym zaroście i spojrzał w okno.
– Jesteś w rządzie – powiedział Chip.
Gitanas przechylił głowę.
– Tak i nie. Byłem przez kilka lat, ale teraz moja partia jest kaput. Pracuję jako tłumacz. Rządowy tłumacz, powiedzmy.
Jeden z rysunków April sfrunął na podłogę między kanapą i oknem. Chip wyciągnął nogę, przydeptał go, zaczął ciągnąć w swoją stronę.
– Tak często mamy wybory, że już nikt o nich nie informuje w świecie – ciągnął Gitanas. – Dwa albo nawet trzy razy w roku. To u nas najlepiej rozwinięta gałąź przemysłu. Ze wszystkich krajów świata produkujemy najwięcej wyborów na głowę. Nawet więcej niż Włosi.
April narysowała portret mężczyzny, którego ciało składało się z tradycyjnych kresek, kółek i owali, w miejscu głowy natomiast znajdował się czarno-granatowy wir, rozwichrzony kłębek gryzmołów. Przez kremowy papier lekko prześwitywały linijki tekstu po drugiej stronie.
– Wierzysz w Amerykę? – zapytał Gitanas.
– Boże, ale zaczynasz!
– Wasz kraj najpierw nas zbawił, a potem zrujnował.
Chip zdołał chwycić róg kartki stopami, odchylić ją nieco i przeczytać kilka linijek:
Zaraz potem kartka się wyśliznęła i znieruchomiała na podłodze. Wepchnął ją pod kanapę. Częściowo stracił czucie w kończynach, miał problemy z koncentracją wzroku.
– W sierpniu zbankrutowała Rosja – ciągnął Gitanas. – Może o tym słyszałeś? Akurat o tej sprawie sporo się pisało, nie to co o naszych wyborach, bo to były wiadomości ekonomiczne, a więc ważne dla inwestorów. Dla Litwy też. Nasz najważniejszy partner ekonomiczny zamienił się w stertę długów w twardej walucie wymieszanych z bezwartościowymi rublami. Zgadnij, czym będą nam płacić za nasze kury i jajka: rublami czy dolarami. Albo za podwozia do ciężarówek produkowane w naszej jedynej nowoczesnej fabryce. Gdyby jeszcze były produkowane, ma się rozumieć, ponieważ podwozia dostarczaliśmy do fabryki w Wołgogradzie, która zbankrutowała, więc naszej fabryki też już nie ma. A więc nie dostaniemy nawet rubli.
Chip jakoś nie potrafił poczuć rozczarowania z powodu Akademii fioletu. Świadomość, że już nigdy nie będzie musiał grzebać w scenariuszu, że już nigdy nie będzie musiał go nikomu pokazywać, przyniosła mu ulgę równie wielką jak ta, którą poczuł w restauracyjnej toalecie, wyjąwszy wreszcie ze spodni tego cholernego łososia. Poczuł, że uwalnia się od zaklęcia piersi, akapitów i marginesów, otwiera oczy i budzi się do życia w nowym, urozmaiconym świecie, który do tej pory dla niego nie istniał.
– To, co mówisz, jest bardzo ciekawe – powiedział.
– Rzeczywiście ciekawe – zgodził się Gitanas, wciąż z pięściami pod pachami. – Brodski powiedział: „Świeża ryba zawsze cuchnie, mrożona tylko wtedy, kiedy się ogrzeje”. A więc po wielkim ociepleniu, kiedy wszystkie małe rybki wysypały się z zamrażarki, wzięliśmy się z zapałem do roboty. Ja też. Niestety, sprawami ekonomicznymi pokierowano nie do końca właściwie. Ja świetnie bawiłem się w Nowym Jorku, ale tam, w mojej ojczyźnie, panował wielki kryzys. W dziewięćdziesiątym piątym roku wreszcie ustaliliśmy wartość lita w stosunku do dolara, stanowczo zbyt późno, i zaczęliśmy prywatyzację, stanowczo zbyt szybko. Nie ja podejmowałem te decyzje, ale całkiem możliwe, że zrobiłbym to samo. Potrzebowaliśmy pieniędzy. Pieniądze miał Bank Światowy, a Bank Światowy kazał prywatyzować, więc proszę bardzo, sprzedaliśmy port, sprzedaliśmy linie lotnicze, sprzedaliśmy jedyną firmę telekomunikacyjną. Zazwyczaj kupowali Amerykanie, czasem firmy z Europy Zachodniej. Nie powinno tak być, ale tak właśnie było. W Wilnie nikt nie miał tyle gotówki. Ci od telefonów mówili: OK, mamy zagranicznych właścicieli z kupą szmalu, ale port i linie lotnicze zostaną w stu procentach litewskie. Ci z portu i linii lotniczych mówili to samo,