Koniec końca świata. Джонатан ФранзенЧитать онлайн книгу.
zmiany klimatyczne są zagrożeniem drugorzędnym i bardziej odległym. Nie udało się nam jeszcze dobrze poznać reakcji ptaków na wyraźne zmiany klimatyczne, ale ptaki już od dziesiątków milionów lat się przystosowują i stale nas zaskakują – pingwiny cesarskie przenoszą lęgowiska w miarę topnienia lodu Antarktydy, łabędzie czarnodziobe wychodzą z wody i uczą się zbierać ziarna na polach uprawnych. Nie wszystkim gatunkom uda się przystosować. Ale im liczniejsza, zdrowsza i bardziej zróżnicowana jest populacja ptaków, tym większe szanse na to, że wiele gatunków przetrwa, a nawet będzie się dalej dobrze rozwijać. Aby zapobiec wymieraniu w przyszłości, nie wystarczy ograniczyć emisję dwutlenku węgla. Musimy już teraz starać się utrzymać przy życiu wiele dzikich ptaków. Musimy przeciwdziałać wymieraniu zagrażającemu tu i teraz, starać się zminimalizować wiele niebezpieczeństw, które dziesiątkują populacje ptaków w Ameryce Północnej, i inwestować w szeroko zakrojone, inteligentnie pomyślane działania w zakresie ochrony środowiska, szczególnie takie, które z założenia uwzględniają zmiany klimatu. Oczywiście to nie wszystko, co powinni robić ludzie, którym zależy na przyrodzie. Ale nierobienie tego byłoby uzasadnione tylko wtedy, gdyby problem globalnego ocieplenia wymagał zaangażowania pełnych zasobów wszystkich grup miłośników przyrody.
W walce o przeciwdziałanie zmianom klimatycznym można dostrzec pewien element tragikomiczny, a jest nim zmienianie reguł gry. Dziesięć lat temu mówiono, że mamy dziesięć lat na podjęcie radykalnych działań, jeśli chcemy, żeby temperatura globalna w tym stuleciu nie wzrosła o więcej niż dwa stopnie Celsjusza. Dziś słyszymy, czasami z ust tych samych działaczy, że wciąż mamy dziesięć lat. W rzeczywistości musielibyśmy podjąć działania jeszcze bardziej radykalne niż dziesięć lat temu, ponieważ w atmosferze nagromadziły się kolejne gigatony dwutlenku węgla. Jeśli dalej będziemy działać w tym tempie, zużyjemy nasz cały przydział emisyjny przewidziany na to stulecie, zanim jeszcze osiągniemy jego połowę. A tymczasem działania obecnie proponowane przez wiele rządów są mniej drastyczne niż te, które proponowano przed dekadą.
Książką, która oddaje sprawiedliwość całemu tragizmowi i niesamowitej komedii zmian klimatycznych, jest Reason in a Dark Time („Rozum w mrocznych czasach”) autorstwa filozofa Dale’a Jamiesona. Zazwyczaj unikam książek na ten temat, ale zeszłego lata polecił mi ją pewien znajomy, a ponadto zaintrygował mnie podtytuł Dlaczego nie powiodła się walka ze zmianami klimatu – i co to oznacza dla naszej przyszłości. W szczególności zaciekawiło mnie sformułowanie „nie powiodła się”, użyte w czasie przeszłym. Zacząłem czytać i nie mogłem się oderwać.
Jamieson, obserwator i uczestnik konferencji klimatycznych od początku lat dziewięćdziesiątych, zaczyna od przeglądu reakcji ludzkości na największe wyzwanie w zakresie zbiorowego działania, z jakim kiedykolwiek mieliśmy do czynienia. W ciągu dwudziestu trzech lat od konferencji Szczyt Ziemi w Rio, na której duże nadzieje wiązano z globalnym porozumieniem, emisje dwutlenku węgla nie tylko się nie zmniejszyły, ale wyraźnie wzrosły. W 2009 roku w Kopenhadze prezydent Obama jedynie oficjalnie potwierdził fakt dokonany, odmawiając zobowiązania się Stanów Zjednoczonych do realizacji wiążących celów redukcji. W przeciwieństwie do Billa Clintona, Obama szczerze powiedział, jaki może być wkład amerykańskiego systemu politycznego w zakresie zmian klimatycznych: żaden. Bez Stanów Zjednoczonych, zajmujących drugie miejsce na liście państw na świecie emitujących najwięcej gazów cieplarnianych, globalne porozumienie nie ma charakteru globalnego, a inne kraje mają niewielką motywację do jego podpisania. Zasadniczo Ameryka ma prawo weta i stale je wykorzystuje.
Jeśli amerykański system polityczny nie może niczego wnieść, to nie dlatego, że wydobywające paliwa kopalne korporacje sponsorują negujących zmiany klimatyczne i kupują wybory, jak wydaje się wielu postępowcom. Nawet wśród osób, które uznają fakt globalnego ocieplenia, problem może być formułowany na wiele różnych sposobów – kryzys globalnego zarządzania, niepowodzenia rynkowe, wyzwanie technologiczne, kwestia sprawiedliwości społecznej itd. – a każdy z nich domaga się innego kosztownego rozwiązania. Tego typu problem („złożony problem”, jak się mawia) może doprowadzić do frustracji władzę w prawie każdym kraju, a szczególnie trudny jest do rozwiązania w Stanach Zjednoczonych, gdzie rząd z założenia ma być słaby i zarazem wrażliwy na potrzeby obywateli. W przeciwieństwie do postępowców, którzy uważają, że demokracja jest zdegenerowana przez bogaczy, Jamieson sugeruje, że brak działań Ameryki w zakresie zmiany klimatu wynika właśnie z samej demokracji. W końcu dobra demokracja działa w interesie swoich obywateli, a to obywatele tych demokracji, które emitują najwięcej dwutlenku węgla, korzystają z taniej benzyny i globalnego handlu, podczas gdy główne koszty generowanego przez nas zanieczyszczenia środowiska ponoszą ci, którzy głosu nie mają: uboższe kraje, przyszłe pokolenia, inne gatunki. Innymi słowy, amerykański elektorat jest racjonalnie interesowny. Według cytowanego przez Jamiesona sondażu ponad 60 procent Amerykanów uważa, że zmiany klimatyczne zaszkodzą innym gatunkom i przyszłym pokoleniom, podczas gdy tylko trzydzieści dwa procent sądzi, że dotkną one ich osobiście.
Czy odpowiedzialność wobec innych ludzi, i obecnie żyjących, i jeszcze nienarodzonych, nie powinna skłonić nas do podjęcia radykalnych działań w sprawie zmiany klimatu? Problem polega jednak na tym, że dla klimatu nie ma znaczenia, czy ktokolwiek, również ja, jeździ do pracy samochodem czy na rowerze. Skala emisji gazów cieplarnianych jest tak ogromna, mechanizmy wpływania tych emisji na klimat tak nieliniowe, a efekty tak bardzo rozproszone w czasie i przestrzeni, że po prostu nie da się przypisać żadnej konkretnej szkody mojemu wkładowi w emisję w wysokości 0,0000001 procent. Mogę abstrakcyjnie obwiniać się za to, że emituję o wiele więcej, niż wynosi globalna średnia na jednego mieszkańca. Ale gdyby obliczyć, o ile średnio należałoby zmniejszyć roczne zużycie węgla, żeby ograniczyć globalne ocieplenie do dwóch stopni w tym stuleciu, to okaże się, że samo utrzymanie typowego amerykańskiego domu jednorodzinnego już w ciągu dwóch tygodni przekracza tę wartość. Skoro nie da się zauważyć żadnych oznak wyrządzanej bezpośrednio szkody, intuicyjnie odczuwamy, że moralne jest wieść życie, które otrzymaliśmy, być dobrym obywatelem, być życzliwym dla otaczających nas ludzi i chronić przyrodę na tyle, na ile w granicach rozsądku jesteśmy w stanie to robić.
Jamieson wysuwa poważniejszą tezę, a mianowicie że zmiany klimatyczne to problem zupełnie innej kategorii niż wszystkie inne, z jakimi kiedykolwiek świat miał do czynienia. Po pierwsze, powodują głęboki mętlik w ludzkim mózgu, który w wyniku ewolucji skupia się na teraźniejszości, a nie dalekiej przyszłości, a także na łatwo dostrzegalnych ruchach, nie zaś na powolnym i probabilistycznym rozwoju (kiedy Jamieson zauważa, że „w kontekście globalnego ocieplenia zimę, która w przeszłości nie byłaby postrzegana jako anomalna, uważa się za niezwykle zimną, a zatem jako dowód na to, że ocieplenie nie występuje”, nie wiadomo, czy się śmiać, czy płakać nad naszym mózgiem). Wielka nadzieja okresu oświecenia – nadzieja, że ludzka racjonalność mogłaby umożliwić nam przekroczenie ograniczeń ewolucyjnych – zebrała cięgi od wojen i ludobójstwa, ale dopiero teraz w związku ze zmianą klimatu całkowicie legła w gruzach.
Spodziewałem się, że po przeczytaniu Reason in a Dark Time wpadnę w depresję, ale tak się nie stało. Zmiany klimatyczne są fascynujące po części ze względu na swoją rozległość w przestrzeni i czasie. Objaśniając nasze wcześniejsze niepowodzenia i żywiąc wątpliwość, czy kiedykolwiek lepiej sobie poradzimy, Jamieson sytuuje je w kontekście skrojonym na ludzką miarę. „Stale powtarza się nam, że znajdujemy się w wyjątkowym momencie historii ludzkości i że to ostatnia szansa, by coś zmienić – pisze we wstępie. – Ale w historii ludzkości każdy moment jest wyjątkowy i zawsze jest ostatnia szansa, żeby wprowadzić jakąś określoną zmianę”.
W tym właśnie kontekście tak bardzo mnie zdenerwowało słowo „nic” w odniesieniu do określonej zmiany,