Star Force. Tom 11. Zagubieni. B.V. LarsonЧитать онлайн книгу.
polubić. Na pewno przyjemnie było znów włożyć czyste ubranie.
– Pamiętam, jak mocno nienawidziłem pańskiego ojca, gdy zabierał mnie Alamo – zaczął z namysłem – ale z czasem mi przeszło. Gdy nauczyłem się obsługi okrętu, dotarło do mnie, że nie zawinił ani on, ani ja. Jednostki nanitów kierowały się sztywnymi zasadami i nie mogłem oczekiwać, że kogokolwiek posłuchają. Alamo zabrał mnie po prostu dlatego, że byłem najbliższym dostępnym kandydatem na dowódcę.
Próbowałem przypomnieć sobie opowieści ojca o Sokołowie. Uniosłem sceptycznie brwi, ale się nie odezwałem. Tato chwalił się, że wykiwał Sokołowa i zamienił się z nim na miejsca, gdy Alamo zażądał, by personel dowódczy poleciał na jego pokładzie w nieznane. Taki numer na pewno by mnie wkurzył, a z moich doświadczeń wynikało, że ludzie nie porzucają nienawiści – chyba że zastąpi ją inne uczucie.
– Nie wierzy mi pan – odgadł Sokołow z mojego wyrazu twarzy. – Cóż, miałem mnóstwo czasu na przemyślenia… Przynajmniej w te liczne dni między sytuacjami kryzysowymi. Poza tym w końcu znalazłem coś, co oderwało mnie od myśli o zemście.
– Co takiego? – zapytałem.
– Cierpliwości, kapitanie Riggs. Jeśli wolno, chciałbym opowiadać po kolei.
Zmarszczyłem czoło, ale nie protestowałem. Podejrzewałem, że więcej się dowiem, słuchając i obserwując, niż drążąc. Jeszcze przyjdzie czas na pytania.
– Przez następne dni podróżowaliśmy – kontynuował Sokołow. – Poznałem ograniczenia swojego nowego więzienia i nauczyłem się, jak przekształcić Alamo w okręt wojenny. Nie wiedziałem wówczas, dokąd lecimy. Na szczęście w końcu odkryłem modyfikacje wprowadzone przez pułkownika Riggsa, w tym naścienny wyświetlacz. Po jego aktywacji mogłem obserwować, jak rój jednostek nanitów przelatuje przez kolejne pierścienie. Do dziś nie mam pojęcia, czym one były, ale wreszcie zagłębiliśmy się w atmosferę gazowego olbrzyma.
– Gazowego olbrzyma? Mówimy o planecie Niebieskich?
– Kogo? Nie znam żadnych Niebieskich.
– To zbudowane z aerożelu istoty zamieszkujące gazowego olbrzyma w układzie Edenu. Siły Gwiezdne doszły do wniosku, że to one stworzyły zarówno makrosy, jak i nanity, a potem nasłały ich floty na inne biologiczne formy życia. Po wielu wydarzeniach, w które nie będę wnikać, ojciec ostatecznie zbombardował Niebieskich atomówkami, żeby nie przeszkadzali nam w pozbyciu się makrosów.
– To do niego podobne – skwitował Sokołow. – Mówisz bardzo interesujące rzeczy, ale żadnych gazowych istot nie widziałem.
Zauważyłem zmianę w jego nastawieniu. Teraz sprawiał wrażenie poirytowanego, tak jakbym przerywał mu opowieść mało znaczącymi szczegółami. Chyba chciał mieć z głowy wstępne informacje i przejść do soczystego sedna.
– Nie wykluczam, że ci Niebiescy sterowali flotą – powiedział, lekceważąco machając ręką. – Bo moich rozkazów na pewno nie słuchała. Nie zdołałem skontaktować się z innymi okrętami. Podejrzewam, że Alamo ograniczały jakieś zewnętrzne protokoły, bo dowodziło się nim inaczej, niż opisywał to marszałek Crow.
Crow był pierwszym dowódcą Sił Gwiezdnych za czasów Sokołowa – a przynajmniej tak twierdził. Ojciec zawsze uważał się za równego mu rangą. Działką Crowa była flota, a ojca marines.
– Gdzieś w atmosferze gazowego olbrzyma musieliśmy przelecieć przez jeszcze jeden pierścień, bo nagle pozwolono mi komunikować się z innymi dowódcami. Nie mogliśmy jednak zmienić kursu ani wpływać na pracę innych jednostek. Zresztą to i tak było bez znaczenia, ale do tego jeszcze dojdę.
– Dotarliśmy do nieznanego układu gwiezdnego z sześcioma planetami – kontynuował. – Pierścień, który nas tam przywiódł, okrążał zamieszkaną planetę, o czym wkrótce boleśnie się przekonałem. Okręty nanitów natychmiast ruszyły w stronę powierzchni. Oczywiście wiedziałem wówczas tylko tyle, ile zdołałem wyczytać z kolorowej, metalowej ściany. W pobliżu powierzchni Alamo zmusił mnie do przejścia do innej sali, ignorując wszystkie polecenia. Szybko przekonałem się czemu, gdy próg przekroczył ogromny, wściekły, czarno-biały niedźwiedź.
– Zetknęliśmy się z tymi istotami – powiedziałem. Jeśli Sokołow pokonał w walce Pandę, zasługiwał na uznanie. – Nazywamy je Pandami. Choć dostaliśmy bolesną nauczkę, że wcale nie są słodkie i miłe.
– Rzeczywiście. Wściekłe bestie, tak wówczas myślałem. Włochate kule zębów i pazurów. Na szczęście Alamo nie odebrał mi broni, więc natychmiast zastrzeliłem stworzenie. Gdy tylko się obroniłem, Alamo zwrócił mi wszystkie uprawnienia i pozwolił wrócić do pomieszczenia kontrolnego. Zrozumiałem, że zdałem test, ale jako jedyny.
– Był pan jedynym człowiekiem, który wygrał z Pandą? – zapytałem z niedowierzaniem.
Sokołow przytaknął zdecydowanie.
– Na ponad setce okrętów żaden inny człowiek nie utrzymał się u władzy. Cała reszta personelu dowódczego została pokonana i przypuszczalnie zjedzona. Pewnie ludzie nie nosili przy sobie broni palnej.
– Ale powinni zostać znanitowani!
– Ja nie byłem i może część pozostałych też nie. Jeśli dobrze pamiętam, pański ojciec musiał przekonać okręt do wstrzyknięcia nanitów. Wtedy nie odbywało się to automatycznie. Ja też zdołałem w końcu skłonić Alamo, żeby mnie zmodyfikował.
Oparłem się na krześle, zatopiony w myślach. Miałem mgliste pojęcie o sytuacji we wczesnych Siłach Gwiezdnych. Podczas nauki skupiałem się na bitwach, nie szczegółach. Ojciec faktycznie wspominał, że dopiero po terapii nanitami ogarnięty paranoją Alamo pozwolił mu spotykać się z ludźmi. A Pandy były na tyle wielkie i wredne, że mogły pokonać w walce wręcz nawet znanitowanych ludzi. Postanowiłem uwierzyć w wersję generała, biorąc ją z lekkim przymrużeniem oka. Dałem znak, by kontynuował.
– Przez następne dni niedźwiedzie próbowały zrozumieć, co się stało. Tak jak my krótko po porwaniu. Proszę sobie wyobrazić ich konsternację, gdy próbowały ze mną rozmawiać! Po kilku próbach odmówiłem dalszych starań o nawiązanie łączności i postanowiłem siedzieć cicho, chyba że niedźwiedzie w jakiś sposób zwróciłyby się przeciwko jedynemu okrętowi, który nie ma na pokładzie istoty podobnej do nich. Czekałem.
Milczał przez chwilę.
– Sprawdziłem granice swojej władzy nad Alamo i odkryłem, że mam sporo swobody, pod warunkiem że moje polecenia nie są sprzeczne z wytycznymi floty. To potwierdzało teorię, że otrzymywała rozkazy od ktoś z zewnątrz. Mogłem tylko patrzeć, jak lecimy na spotkanie z makrosami wyłaniającymi się z pierścienia za nami. Przynajmniej zdołałem tak manewrować jednostką, żeby uniknąć większych szkód.
Odtworzyłem opisywany ciąg zdarzeń i porównałem go z własnymi teoriami. Tak jak podejrzewałem, flota nanitów przeszła przez ten sam pierścień, który wessał Nieustraszonego i Charta.
– Gdy straciliśmy ponad połowę jednostek – kontynuował Sokołow – nasza flota się wycofała. Nie umiem stwierdzić, czy stało się tak za sprawą jakiegoś protokołu w ich oprogramowaniu, polecenia z zewnątrz, czy też rozkazu od niedźwiedziego dowódcy. Wydawało się oczywiste, że przegraliśmy, i ktoś ratował tyle okrętów, ile mógł.
– Co wydarzyło się nad planetą Pand? – zapytałem. Podejrzewałem, gdzie miała miejsce ta bitwa: na Tullaxie-6, świecie tkwiącym pod pierścieniem, z którego wypadliśmy. To tam, wśród martwych makrosów, natrafiliśmy z Adrienne na pierwsze litosy.
– Zdaje się, że makrosy wylądowały i rozpoczęły typową dla siebie kampanię naziemną,