Księgi Jakubowe. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
się nierozłączni. Spaliśmy pod jedną derką i dzieliliśmy się każdym kęsem. Lubiłem z nim rozmawiać, był to bowiem chłopiec bardzo wrażliwy i myślał w inny sposób niż wszyscy. Nasze dyskusje przenosiły się w nocy pod tę brudną derkę i tam roztrząsaliśmy wielkie tajemnice.
To on właśnie, jako już małżonek, wprowadził mnie także w te sprawy, które istnieją między kobietą a mężczyzną, co mi się wtedy wydało równie fascynujące jak kwestie cimcum.
Dom był duży, drewniany i niski. Spaliśmy pokotem w szerokim na całą izbę łóżku, jeden przy drugim, wtuleni w siebie, chudzi chłopcy, pod derkami, w których nierzadko znajdowało się wszy; potem smarowało się pogryzione przez nie łydki liśćmi mięty. Jedliśmy niewiele – chleb, oliwa, trochę rzepy. Czasem kobiety znosiły nam jakieś smakołyki, choćby rodzynki, ale chłopców było tak wielu, że starczało dla każdego zaledwie po kilka, akurat tyle, żeby nie zapomnieć ich smaku w ustach. Za to dużo czytaliśmy, właściwie czytaliśmy bez przerwy, przez co mieliśmy wiecznie czerwone oczy, niczym króliki, i po tym dało się nas wszystkich rozpoznać. A wieczorem, gdy Beszt mógł nam poświęcić trochę świętego czasu, słuchaliśmy go i jego rozmów z innymi cadykami. Wtedy zaczęły mnie interesować problemy, które nie bardzo umiał mi przekonująco wyjaśnić ojciec. Jak może istnieć świat, skoro Bóg jest wszędzie? Skoro Bóg jest wszystkim we wszystkim, to jak mogą istnieć rzeczy, które nie są Bogiem? Jak Bóg mógł stworzyć świat z niczego?
Wiadomo, że w każdym pokoleniu istnieje trzydziestu sześciu ludzi świętych i to dzięki nim Bóg utrzymuje świat w istnieniu. Z pewnością Baal Szem Tow był jednym z nich. Choć większość świętych pozostaje nierozpoznana i żyją oni sobie jako biedni karczmarze czy szewcy, to zalety Beszta były tak wielkie, że nie dałoby się ich ukryć. Ten człowiek nie miał w sobie ani trochę pychy, a jednak gdzie tylko się pojawił, wszyscy czuli się jakoś onieśmieleni, co go bardzo męczyło. Było widać, że niósł swoją świętość niczym przyciężki bagaż. W niczym nie przypominał mojego ojca, który był zawsze smutny i gniewny. Beszt mienił się. Raz miał wygląd starego mędrca, mówił poważnie z przymkniętymi oczami, innym razem coś go napadało i swawolił z nami, żartując i wzbudzając wybuchy śmiechu. Zawsze był gotów do zrobienia rzeczy nieoczekiwanej, zaskakującej. Przez to ściągał na siebie uwagę i utrzymywał ją nieustannie. Był dla nas środkiem świata.
Nikogo tutaj nie pociągał martwy i pusty rabinizm, co do tego wszyscy byli zgodni – i w tym sensie podobałoby się to mojemu ojcu. Zohar czytano codziennie i z wielkim przejęciem, a wielu ze starszych było kabalistami o zamglonych oczach, którzy nieustannie roztrząsali między sobą boskie tajemnice w taki sam sposób, jakby mówili o gospodarstwie, ile to kur karmią, ile im siana zostało na zimę…
Gdy raz taki kabalista zapytał Beszta, czy uważa, że świat jest emanacją Boga, ten zgodził się radośnie: „O tak, cały świat jest Bogiem”. Wszyscy przytakiwali mu z zadowoleniem. „A zło?”, zapytał tamten podchwytliwie i złośliwie. „I zło jest Bogiem”, powiedział spokojnie pogodny Beszt, ale teraz wśród wszystkich obecnych przeszedł szmer i zaraz odezwały się głosy innych uczonych cadyków i różnych świętych mężów. A na wszystkie dyskusje reagowało się tam gwałtownie – przewracaniem krzeseł, nagłym szlochem, krzykiem, rwaniem włosów. Wiele razy byłem świadkiem roztrząsania tej kwestii. I mnie samemu burzyła się wtedy krew, bo jakże to? A to wszystko wokół, gdzie zaliczyć? Do jakiej rubryki wpisać głód i rany na ciele, i szlachtowanie zwierząt, i dzieci kładzione pokotem przez zarazę? Zawsze mi się wtedy wydawało, że tak myśląc, trzeba w końcu przyznać, iż Bóg ma nas wszystkich gdzieś.
Wystarczyło, by ktoś rzucił, że zło nie jest złe samo w sobie, lecz wydaje się takie tylko w oczach człowieka, a już zaczynało się szarpanie przy stole, ze zbitego dzbanka lała się woda i wsiąkała w trociny na podłodze, ktoś wybiegał z gniewem, kogoś trzeba było przytrzymać, bo rzucał się na innych. Taką moc ma wypowiedziane słowo.
Dlatego Beszt nam powtarzał: „Tajemnica zła jest jedyną, której Bóg nie każe nam brać na wiarę, lecz przemyśleć”. Więc myślałem tam całe dnie i noce, bo czasem moje, wciąż domagające się jedzenia ciało nie dawało mi spać z głodu. Myślałem, że może jest i tak, iż Bóg zdał sobie sprawę z własnej omyłki, oczekując niemożliwego od człowieka. Chciał bowiem człowieka bezgrzesznego. Tak więc Bóg miał wybór: mógł karać za grzechy, karać nieustannie i stać się wiecznym ekonomem, jak ten, który wali chłopów po plecach, gdy nie pracują dość na pańskich polach. I mógł też Bóg, który jest wszak nieskończenie mądry, być gotów znosić ludzką grzeszność, pozostawić miejsce dla słabości człowieka. Powiedział Bóg do siebie: Nie mogę jednocześnie mieć człowieka i wolnym, i zupełnie mi poddanym. Nie mogę mieć wolnej od grzechu istoty, która byłaby jednocześnie człowiekiem. Wolę raczej grzeszną ludzkość niż świat bez ludzi.
O tak, wszyscy się z tym zgadzaliśmy. Chudzi chłopcy w podartych kapotach, których rękawy zawsze były za krótkie, siedzący po jednej stronie stołu. Po drugiej – kilku nauczycieli.
Spędziłem ze świętymi Beszta kilka miesięcy, i choć było biednie i chłodno, to czułem, że dopiero teraz moja dusza dościga wzrost ciała, które wyrosło, zmężniało, nogi pokryły się włosem, podobnie jak i piersi, brzuch stwardniał. Tak i ona goniła ciało i krzepła. Wydawało mi się na dodatek, że rozwija się we mnie nowy zmysł, o którego istnieniu do tej pory nie wiedziałem.
Niektórzy ludzie mają zmysł spraw nieziemskich, tak jak inni świetny węch, słuch czy smak. Czują subtelne poruszenia w wielkim, skomplikowanym ciele świata. A ponadto u niektórych z nich ów wewnętrzny wzrok jest tak dalece wyostrzony, że widzą, gdzie upadła iskra, dostrzegają jej blask w najbardziej nieprawdopodobnym miejscu. Im gorsze miejsce, tym iskra świeci bardziej rozpaczliwie, tym silniej migocze, a jej światło gorętsze jest i czystsze.
Lecz są i tacy, którzy zmysłu tego nie mają, muszą więc ufać tylko pięciu pozostałym i do nich sprowadzają cały świat. I tak jak ślepy od urodzenia nie wie, co to światło, a głuchy – co to muzyka, jak pozbawiony węchu nie ma pojęcia, co to zapach kwiatów, tak i oni nie rozumieją tych mistycznych dusz i biorą ludzi nimi obdarzonych za wariatów, nawiedzonych, którzy sobie to wszystko z niezrozumiałych powodów wymyślają.
Uczniów Beszta (niech imię jego będzie błogosławione) tego roku zaczęła nękać dziwna choroba, jak mówił o niej on sam ze smutkiem i niepokojem, a ja nie wiedziałem, co ma na myśli.
Raz w czasie modlitwy jeden ze starszych chłopców wybuchnął płaczem i nie można go było uspokoić. Zaprowadzono go do świętego i tam nieszczęśnik, szlochając, wyznał, że odmawiając Szema Izrael, wyobrażał sobie Chrystusa i do niego kierował te słowa. Kiedy ów chłopak o tym opowiadał, wszyscy, który słyszeli te straszne słowa, zatykali sobie uszy rękoma i zamykali oczy, żeby nie dać swoim zmysłom dostępu do takiego świętokradztwa. Beszt tylko smutno pokiwał głową, a potem wytłumaczył to bardzo prosto, tak iż wszyscy doznali wielkiej ulgi: otóż ów chłopiec codziennie musiał przechodzić koło jakiejś chrześcijańskiej kapliczki i tam widział Chrystusa. A gdy się na coś długo patrzy, gdy się coś często ogląda, to obraz tego czegoś wchodzi w oczy i w umysł, wżera się w nie jak ług. Że zaś umysł człowieka potrzebuje świętości, więc szuka jej wszędzie, niby pęd rośliny, który rosnąc w jaskini, pnie się do każdego, najmniejszego nawet światła. To było dobre wytłumaczenie.
Mieliśmy z Lejbkiem naszą sekretną namiętność: wsłuchiwaliśmy się mianowicie w samo brzmienie słów, w szmer odmawianych modlitw dochodzący zza przepierzenia, i nastawialiśmy nasze uszy na te wyrazy, które łącząc się ze sobą w szybkiej recytacji, mieszały swoje znaczenia. A im dziwaczniejszy był wynik