Księgi Jakubowe. Olga TokarczukЧитать онлайн книгу.
leżeć pod nim, jak kazał Bóg, uciekła nad Morze Czerwone. Tam zrobiła się czerwona, jakby ją obdarto ze skóry. Bóg wysłał za nią trzech groźnych aniołów o imionach Senon, Sansenoj i Somangelow, żeby ją zmusić do powrotu. Napadli ją w jej kryjówce, męczyli i grozili, że ją utopią. Ale ona wrócić nie chciała. Potem gdyby nawet chciała, to już by nie mogła, nie mógłby jej Adam przyjąć, bo według Tory kobieta, która już spała z innym, do męża wrócić nie może. A kto był kochankiem Lilit? Sam Samael.
Musiał więc Bóg stworzyć Adamowi drugą, bardziej posłuszną kobietę. Ta była łagodna, ale dość głupia. Zjadła, nieszczęsna, zakazany owoc, przez co nastąpił upadek. Dlatego zaczęło obowiązywać prawo, za karę.
Lecz Lilit i wszystkie jej podobne istoty należą do świata sprzed upadku, dlatego ludzkie prawo ich nie dotyczy, nie obowiązują ich ludzkie reguły ani ludzkie zapisy, nie mają ludzkich sumień ani serc, nie wylewają ludzkich łez. Dla Lilit grzech nie istnieje. Tamten świat jest inny. Ludzkim oczom wydać się może dziwny, jakby narysowany cienką linią, bo wszystko tam jest bardziej świetliste i lekkie, a należące doń istoty potrafią przenikać przez ściany i przedmioty, i przez siebie nawzajem – nie ma między nimi takich różnic jak tutaj między ludźmi, co są pozamykani w sobie jak w żelaznych puszkach. Tam jest inaczej. I pomiędzy człowiekiem a zwierzęciem nie ma tak wielkich różnic, tylko te z wyglądu, bo możemy tam ze zwierzętami rozmawiać bezgłośnie i one nas rozumieją, a my je. Tak samo jest z aniołami – tam są widoczne. Latają po niebie jak ptaki, przysiadają czasem na dachach domów – bo tam też są domy – niczym bociany.
Nachman budzi się, kręci mu się w głowie od obrazów. Wstaje chwiejnie i patrzy na Jentę; po krótkim wahaniu dotyka jej policzka, jest ledwie ciepły. Nagle ogarnia go lęk. Widziała jego myśli, oglądała jego sen.
Jentę budzi skrzypienie drzwi, jest na powrót w sobie. Gdzie była? W rozkojarzeniu wydaje jej się, że nie da rady wrócić na twardą drewnianą podłogę tego świata. I dobrze. Tu jest lepiej – czasy plączą się i zachodzą na siebie. Jak mogła kiedyś wierzyć, że czas płynie, c z a s p ł y n i e? To śmieszne. Teraz jest oczywiste, że czas wiruje, jak spódnice w tańcu. Jak wycięty z lipowego drewna i puszczony w ruch na stole bączek, który utrzymuje w owym ruchu wzrok wpatrzonych weń dzieci.
Widzi te dzieci, ich buzie o zaczerwionych od ciepła policzkach, o wpółotwartych ustach, z gilami pod nosem. To jest mały Mosze, obok niego Cifke, która niedługo umrze na koklusz, a to Jankiełe, Jakubek, i jego starszy brat Izaak. Mały Jankiełe nie może się powstrzymać, nagłym ruchem szturcha bączek, a ten zatacza się jak pijany i pada. Starszy brat odwraca się do niego z wściekłością, Cifke zaś zaczyna płakać. Na to wszystko zjawia się ich ojciec, Lejb Buchbinder, zły, że odrywają go od pracy, chwyta Jankiełe za ucho i prawie go za to ucho podnosi. Potem wymierza w niego wskazujący palec, sycząc przez zęby, że Jakub wreszcie dostanie za swoje, i na koniec zamyka go w komórce. Na chwilę zapada milczenie, a potem za drewnianymi drzwiami Jakub zaczyna krzyczeć i krzyczy tak długo, aż nie da się tego słuchać ani nic robić, więc Lejb, czerwony z gniewu, wyciąga małego z komórki i uderza go kilka razy w twarz, tak mocno, że dziecku puszcza się z nosa krew. Dopiero wtedy ojciec zwalnia uścisk i pozwala chłopcu wybiec z domu.
Kiedy dziecko nie pojawia się na noc, zaczynają się poszukiwania. Najpierw szukają go kobiety, potem dołączają mężczyźni, a wkrótce cała rodzina i sąsiedzi chodzą po wsi i pytają, czy kto nie widział Jakuba. I dochodzą aż do chrześcijańskich chałup i tam też pytają, ale nikt nie widział małego chłopca z rozkwaszonym nosem. A wieś nazywa się Korolówka. Z góry wygląda jak trójramienna gwiazda. Tu urodził się Jakubek, o tam, na końcu wsi, w domu, gdzie nadal mieszka brat jego ojca, Jaakiew. Jehuda Lejb Buchbinder z rodziną przyjechał tu z Czerniowiec, na bar micwę najmłodszego syna swojego brata, a przy okazji, by spotkać się z rodziną; przyjechali nie na długo, za kilka dni mają wracać do Czerniowiec, gdzie się wyprowadzili kilka lat temu. Rodzinny dom, w którym się zatrzymali, jest mały i trudno się w nim wszystkim pomieścić; stoi przy cmentarzu, więc myślą, że mały Jankiełe tam właśnie pobiegł i skrył się za macewami. Jak go jednak teraz wypatrzyć, taką drobinę, nawet jeżeli w poszukiwaniach pomaga wschodzący księżyc i jego srebrna poświata, która zalała wieś. Matka chłopca, Rachel, osłabła z płaczu. Wiedziała, że tak to się kiedyś skończy, jeżeli mąż gwałtownik nie powstrzyma się od bicia Jakuba – że właśnie tak będzie.
– Jankiełe! – woła Rachel, a w jej głosie słychać histerię. – Dziecka nie ma, jakże to? Zabiłeś go! Własnego syna zabiłeś! – krzyczy do męża. Łapie się płotu i trzęsie nim, aż go wyrywa z ziemi.
Mężczyźni pobiegli w dół do rzeki, płosząc stada gęsi pasące się na błoniach, goniły ich potem małe białe piórka i w końcu dosięgły, spoczęły we włosach. Inni pognali na prawosławny cmentarz, bo wiadomo było, że chłopiec tam chadza, na sam koniec wsi.
– W to dziecko wdał się demon, dybuk, wiele ich, jak się mieszka przy cmentarzu. Jeden musiał w niego wleźć – powtarza ojciec, też już przestraszony. – Ja mu pokażę, jak wróci – dodaje zaraz, żeby ukryć swój strach.
– Co on zrobił? – pyta brat Jehudy Lejba Buchbindera roztrzęsioną Rachelę.
– Co zrobił? Co zrobił? – przedrzeźnia go kobieta, zbierając siły do ostatecznego wybuchu. – A co on mógł zrobić? Przecież to dziecko!
O świcie już cała wieś jest na nogach.
– Żydom zginęło dziecko! U Żidiw propała dytyna! – zwołują się goje.
Biorą kije, pałki, widły i ruszają, jakby przeciwko jakiemuś wilkołackiemu wojsku, przeciw podziemnym koboldom porywaczom dzieci, przeciw cmentarnym diabłom. Ktoś wpada na pomysł, żeby iść w las, za wieś, tam jest Księża Góra, tam mógł uciec.
W południe kilku z poszukiwaczy stoi nad wejściem do jaskini – jest nieduże, wąskie, straszne; ma kształt babskiego przyrodzenia. Nikt nie chce się tam zapuszczać do środka – wsunięcie się tam byłoby jak wejście z powrotem do brzucha kobiety.
– Tam by nie wszedł – pocieszają się. W końcu jeden chłopak o wyblakłych oczach, mówią na niego Bereś, zbiera się na odwagę, za nim wchodzi jeszcze dwóch. Zrazu słychać ich głosy w środku, ale potem cichną, jakby pochłonęła ich ziemia. Po kwadransie pojawia się ten bladooki z dzieckiem na ręku. Dziecko ma szeroko otwarte, przerażone oczy i czkawkę od płaczu.
Cała trójramienna wieś opowiada sobie jeszcze o tym wydarzeniu przez kilka dni, a grupa połączonych wspólnym celem wyrostków w wielkiej tajemnicy, do jakiej ma się skłonność w tym wieku, zaczyna eksplorację Jakubkowej jaskini.
Do izby, gdzie leży Jenta, wchodzi Chaja. Pochyla się nad nią, uważnie bada, czy nie drżą jej powieki, czy jakaś żyłka na zapadniętych skroniach nie pulsuje w rytm słabiutkiego serca. Chaja bierze w dłonie małą, zasuszoną główkę starej Jenty.
– Jenta? – pyta cicho. – Ty żyjesz?
Co ma jej odpowiedzieć? Czy to jest dobrze postawione pytanie? Powinna raczej zapytać: Czy ty widzisz, czy ty czujesz? Jak to się dzieje, że przemieszczasz się szybko niczym myśl poprzez rozfalowane falbany czasu? Chaja powinna wiedzieć, jak pytać. Jenta, nie siląc się na żadną odpowiedź, wraca tam, gdzie była przed chwilą, no, może nie dokładnie tam; teraz jest później, nie ma to zresztą specjalnego znaczenia.
Jehuda Lejb Buchbinder, jej syn, a ojciec małego Jakubka, jest porywczy i nieprzewidywalny. Zawsze czuje się przez kogoś prześladowany za swoje herezje. Nie lubi ludzi. Czy nie można sobie żyć, myśląc swoje i robiąc swoje – zastanawia się Jenta. Tego właśnie ich uczono: będziemy wieść spokojne podwójne