Czarnobylska modlitwa.. Светлана АлексеевичЧитать онлайн книгу.
mieszkanka strefy czarnobylskiej
Monolog o całym życiu wypisanym na drzwiach
Chcę złożyć świadectwo…
To było i wtedy, dziesięć lat temu, i teraz, każdego dnia mi się wydarza. Teraz… Zawsze jest ze mną.
Mieszkaliśmy w mieście Prypeć. W tym właśnie mieście, które zna teraz cały świat. Nie jestem pisarzem. Ale jestem świadkiem. No więc to było tak. Od samego początku…
Żyje sobie człowiek. Zwyczajny człowiek. Człowieczek. Taki jak wszyscy dookoła – idzie do pracy i wraca z pracy. Dostaje przeciętną zapłatę. Raz do roku wyjeżdża na urlop. Ma żonę. Dzieci. Normalny człowiek! No i któregoś dnia zmienia się nagle w człowieka czarnobylskiego. W dziwadło! W coś, czego nikt nie zna i co wszystkich interesuje. Chciałby być taki jak wszyscy, ale to niemożliwe. Do poprzedniego świata już się nie da wrócić. Wszyscy patrzą na niego innymi oczami. Pytają go: „Czy tam było strasznie? Jak paliła się elektrownia? Co widziałeś? A w ogóle, to czy możesz mieć dzieci? Żona od ciebie nie odeszła?”. Wszyscy zmieniliśmy się w rzadkie okazy. Samo określenie „z Czarnobyla” do tej pory jest jakby sygnałem dźwiękowym… Wszyscy obracają głowę w jego stronę… Stamtąd!
To były odczucia z pierwszych dni… Straciliśmy nie miasto, ale całe życie…
Wyjechaliśmy z domu na trzeci dzień… Reaktor płonął… Pamiętam, że ktoś ze znajomych powiedział: „Pachnie reaktorem”. Zapach nie do opisania. Ale o tym wszyscy czytali w gazetach. Czarnobyl zamieniono w wytwórnię horrorów, a w rzeczywistości – w kreskówkę. Czarnobyl trzeba zrozumieć, bo musimy z nim żyć. Ja powiem tylko to, co mam swojego. Swoją prawdę.
Było tak. W radiu ogłoszono: „Nie wolno zabierać kotów!”. Córka w płacz, i z tego strachu, że straci swego ukochanego kotka, zaczęła się jąkać. Kotka do walizki! A kot nie chce iść do walizki, wyrywa się. Podrapał wszystkich. „Nie wolno zabierać rzeczy!” Wszystkich nie wezmę, wezmę tylko jedną. Tylko jedną! Muszę zabrać drzwi z mieszkania i wywieźć, nie mogę ich zostawić. A wejście zabiję deskami…
Nasze drzwi… Nasz talizman! Rodzinna relikwia. Na tych drzwiach leżał mój ojciec. Nie wiem, co to za obyczaj, nie wszędzie taki jest, ale u nas, jak mi opowiadała mama, nieboszczyka powinno się położyć na drzwi jego domu. I tak ma leżeć, dopóki nie przywiozą trumny. Siedziałem przy ojcu całą noc, leżał na tych drzwiach. Dom był otwarty. Całą noc. I właśnie na tych drzwiach były nacięcia, aż do samej góry. Jak rosłem. Zaznaczone: pierwsza klasa, druga. Siódma. Przed wojskiem. A obok – jak rósł mój syn. Jak rosła moja córka. Całe nasze życie zapisane jest na tych drzwiach, jak na starożytnych papirusach. Jakże mam je zostawić?
Poprosiłem sąsiada (miał samochód): „Pomóż!”. Pokazał na moją głowę. „Ty chyba, bracie, coś nie tego”. Ale wywiozłem je… Te drzwi… Nocą… Na motocyklu… Wiozłem przez las.
Zabrałem je po dwóch latach, kiedy nasze mieszkanie było już obrabowane. Wyczyszczone. Za mną pędziła milicja: „Będziemy strzelać! Będziemy strzelać!” Oczywiście wzięli mnie za szabrownika. Tak jakbym ukradł drzwi do własnego domu.
Wysłałem żonę i córkę do szpitala. Bo powychodziły im czarne plamy na ciele. To się pojawiają, to znikają. Wielkości pięciorublówki. A ich nic nie boli. Lekarze je badali. Zapytałem: „Proszę, powiedzcie, jakie wyniki”. „To nie dla pana”. „A niby dla kogo?”.
Dookoła wtedy wszyscy mówili: „Umrzemy, umrzemy. Do dwutysięcznego roku Białorusini wyginą”. Córka skończyła sześć lat. Dokładnie w dniu awarii. Układam ją do snu, a ona szepcze mi do ucha: „Tatusiu, ja chcę żyć, jestem jeszcze mała”. Myślałem, że nic nie rozumie. A ona jak zobaczy w przedszkolu opiekunkę w białym fartuchu albo kucharkę w stołówce, to od razu wpada w histerię: „Nie chcę do szpitala! Nie chcę umierać!”. Nie znosiła białego koloru. W nowym domu nawet białe zasłonki zmieniliśmy.
Czy może pani sobie wyobrazić siedem łysych dziewczynek naraz? Bo ich na sali było siedem. Nie, wystarczy! Dosyć! Kiedy opowiadam, mam wrażenie – tak mi serce mówi – że dopuszczam się zdrady. Bo powinienem opisywać ją jak obcą. Jej męki. Żona przyszła ze szpitala. Nie wytrzymała: „Lepiej, żeby umarła, jak ma się tak męczyć. Albo żebym ja umarła, żeby nie patrzeć”. Nie, wystarczy! Dosyć! Nie dam rady. Nie!
Położyliśmy ją na drzwiach… Na drzwiach, na których kiedyś leżał ojciec. Dopóki nie przywieźli trumienki. Była malutka jak pudełko dla dużej lalki. Jak pudełko…
Chcę zaświadczyć, że moja córka umarła na Czarnobyl. Bo od nas się żąda, żebyśmy milczeli. Mówią, że to naukowo jeszcze niedowiedzione, że nie ma bazy danych. Trzeba czekać setki lat. Ale moje życie, ludzkie życie jest krótsze. Ja tego nie doczekam. Niech pani zapisze… Niech chociaż pani to napisze… Córka miała na imię Katia… Katiusza… Miała siedem lat, kiedy umarła…
Monolog pewnej wsi o tym, jak wzywa się dusze z nieba, żeby z nimi popłakać i zjeść obiad
Wieś Biełyj Bierieg w rejonie narowlańskim, obwód homelski.
Mówią: Anna Pawłowna Artiunienko, Jewa Adamowna Artiuszenko, Wasilij Nikołajewicz Artiuszenko, Sofia Nikoła jewna Moroz, Nadieżda Borisowna Nikoła jenko, Aleksandr Fiodorowicz Nikoła jenko, Michaił Martynowicz Lis.
– Goście do nas. Dobrzy ludzie… Nie spodziewaliśmy się spotkania, żaden znak nie wskazywał. Zdarza się, że dłoń człowieka swędzi. Będzie się witała. A dzisiaj ani trochę, nic tego nie zapowiadało. Tylko słowiczek całą noc śpiewał, na słoneczny dzień. Oj! Nasze baby w jedną chwilę się zbiegną. O, Nadia już leci.
– I przeżyliśmy wszystko, przetrzymali.
– Oj, nie chce się wspominać. Strach bierze. Wypędzali nas żołnierze, oj wypędzali. Przyjechało pełno wojska, pojazdów. Jeden dziadek stary. Już leżał. Umierał. Gdzie ma jechać? „Wstanę – płakał – i pójdę na groby. Na własnych nogach”. Ile nam zapłacili za domy? No ile? Niech pani spojrzy, jak tu pięknie u nas! Kto nam za to piękno zapłaci? Mamy u siebie prawdziwy kurort!
– Samoloty, helikoptery, jeden ciągły huk. Kamazy z przyczepami… Żołnierze. No, myślę sobie, zaczęła się wojna. Z Chińczykami albo Amerykanami.
– Mój chłop przyszedł z zebrania kołchozowego i mówi: „Jutro nas wywożą”. Ja na to: „A co z kartoflami? Nie wykopaliśmy”. Sąsiad puka do drzwi, wtedy siedli razem z moim, żeby wypić. Wypili i dalej wsiadać na przewodniczącego: „Nie jedziemy i już! Wo jnęśmy przeżyli, a oni nam tu z jakimiś promieniami”. Pod ziemię się schowamy, a nie pojedziemy!
– Najpierw myśleliśmy, że wszyscy umrzemy po paru miesiącach. Tak nas straszyli. Agitowali, żeby jechać. Ale dzięki Bogu żyjemy!
– Bogu dzięki! Bogu dzięki!
– Nikt nie wie, co będzie na tamtym świecie. Na tym jest lepiej. Wszystko bardziej znajome. Jak moja mama powiadała: sobie się podobasz, innym się podobasz, i robisz, co ci się podoba.
– Pójdziemy do cerkwi, pomodlimy się.
– Wyjechaliśmy… Wzięłam do woreczka ziemię z matczynego grobu. Uklękłam na chwileczkę: „Wybacz, że cię zostawiamy”. Poszłam na grób mamy w nocy i nie bałam się. Ludzie pisali na chałupach swoje nazwiska. Na belkach, na płocie. Na asfalcie.
– Żołnierze zabijali psy. Strzelali. Bach! Bach! Po tym już nie mogę słuchać, jak krzyczy żywe stworzenie.
– Byłem