Czarnobylska modlitwa.. Светлана АлексеевичЧитать онлайн книгу.
„Zawieźcie mnie na nasze groby, chociaż pięć minut postójcie ze mną przy rodzinnym domu”. I z góry widzę, jak synowie mnie tutaj wiozą.
– Może sobie być zatruta, napromieniowana, ale to moja ojczyzna. Nigdzie indziej nie jesteśmy potrzebni. Nawet ptakowi własne gniazdo jest miłe.
– Niech dokończę… Mieszkałam u syna na szóstym piętrze, nieraz podejdę do okna, popatrzę w dół i się przeżegnam. Bo zdawało mi się, że słyszę konia. Koguta. I taka żałość. Albo śniło mi się nasze podwórze: przywiązuję krowę i doję, doję. Potem się budzę. I nie chce mi się wstawać. Jestem jeszcze tam. Jestem to tu, to tam.
– Za dnia żyliśmy w nowym miejscu, a nocą u siebie. We śnie.
– Zimą noce są długie, to siądziemy czasem i liczymy, kto już nie żyje. W mieście było tak nerwowo, niespokojnie, że wielu poumierało, chociaż mieli po czterdzieści, pięćdziesiąt lat. Czyż to pora na umieranie? A my żyjemy. Modlimy się codziennie, prosimy Boga o jedno: o zdrowie.
– Jak to mówią: każdy rad tam chodzi, gdzie się urodzi.
– Mój chłop leżał dwa miesiące… Nic nie mówił, nie odpowiadał mi. Jakby się obraził. Chodzę po podwórzu, a jak wrócę, pytam: „Ojczulku, jak tam z tobą?”. Jak usłyszy głos, to tylko oczy podniesie, a mnie zaraz lżej. Niechby tylko leżał, nic nie mówił, ale żeby był w chałupie. Kiedy człowiek umiera, nie trzeba płakać. Przerwie mu się umieranie, będzie się długo trudził. Z szafy wzięłam świeczkę i włożyłam mu w ręce. Wziął i oddycha. Widzę, że oczy ma mętne… Nie płakałam… Prosiłam o jedno: „Pozdrów tam naszą córeczkę i moją kochaną mamę” Modliłam się o to, żebyśmy razem. Niektórzy nawet sobie wymodlą, ale mnie Pan Bóg śmierci nie dał. Żyję.
– A ja tam się nie boję umierać. Człowiek raz się rodzi i raz umiera. I listek opada, i drzewo spróchnieje.
– Nie płaczcie, kobitki. Byłyście przodownicami całe życie. Stachanowskimi. Przeżyłyście Stalina. Wojnę! Gdybyście się nie weseliły, nie śmiały, tobyście się dawno powiesiły. Wiecie, rozmawiają dwie kobiety z Czarnobyla. Jedna mówi: „Podobno wszystkie mamy białaczkę”. A druga: „E tam! Wczoraj się w palec zacięłam, i krew tak samo czerwona, jak była”.
– W swoim kraju jak w raju. A w cudzym nawet słońce inaczej świeci.
– Moja mama kiedyś mnie uczyła: weź ikonę i odwróć ją, żeby tak trzy dni powisiała. Wtedy gdziekolwiek będziesz, na pewno wrócisz do siebie. Miałam dwie mleczne krowy, dwie jałówki, pięć świń, gęsi, kury. Psa. Za głowę się chwytam i chodzę po ogrodzie. A ile jabłek było! Przepadło wszystko, tfu, przepadło.
Wymyłam chatę, piec pobieliłam. Trzeba chleb na stole zostawić i sól, miskę i trzy łyżki. Tyle łyżek, ile dusz w domu. Wszystko po to, żeby wrócić.
– Nasze kury miały czarne grzebienie, a nie czerwone, od promieniowania. Twaróg też się nie udawał. Przez miesiąc żyli my bez twarogu, bez żadnego sera. Mleko nie kwaśniało, zmieniało się w proszek, taki biały. Od promieniowania.
– Na naszej działce też było promieniowanie. Cała działka biała się zrobiła, bielusieńka, jakby ktoś ją czymś posypał. J akimiś grudkami. Myślałam, że może to coś z lasu, wiater naniósł.
– Nie chcieliśmy wyjeżdżać. Oj, jakeśmy nie chcieli! Chłopy się popiły. Pod samochód się rzucały. Naczalstwo chodziło po chałupach i każdemu tłumaczyło. Przykazywali: „Nie brać dobytku!”.
– Bydło trzy dni niepojone. Niekarmione. Na ubój! Przyjechał korespondent z gazety: „Jak się państwo czują? Jaki nastrój?”. Pijane dojarki o mało co go nie zatłukły.
– Przewodniczący z żołnierzami chodzi wokół mojej chaty. Straszą: „Wychodź albo podpalimy! Dawajcie tu kanister”. Zaczęłam biegać, to serwetę złapię, to poduszkę…
– Niech mi pani powie naukowo, co to promieniowanie robi? Niech pani prawdę mówi, my i tak niedługo umrzemy.
– A co myślicie, że jak jest niewidzialne, to w Mińsku go nie ma?
– Wnuk przywiózł pieska, wołamy na niego Promyk. Bo żyjemy pod promieniowaniem. No i gdzie ten Promyk się podział? A zawsze się plątał pod nogami. Boję się, że jak za wioskę poleci, to go wilki zjedzą. Zostanę wtedy sama.
– A jak była wojna, to przez całą noc strzelały armaty. Walą i walą, huczą i huczą. Wygrzebaliśmy w lesie ziemiankę. A tam bombardują i bombardują. Wszystko spalili, mało że chaty, ale nawet działki, nawet te wisienki, to też popalone.
Byle tylko wojny nie było. Ja tak się tego boję!
– Słuchacz pyta Radio Erywań: „Czy można jeść jabłka z Czarnobyla?”. Radio odpowiada: „Można, tylko ogryzki trzeba zakopać głęboko w ziemi”. Albo takie: „Ile jest siedem razy siedem?”. Odpowiedź: „Eee, w Czarnobylu to każdy na palcach policzy!”. Cha, cha, cha!
– Dali nam nowy dom. Murowany. No i, wie pani, przez siedem lat nie wbili my ani jednego gwoździa. Jak na obczyźnie żyjemy! Wszystko tu obce. Mój chłop płakał i płakał. Przez tydzień w kołchozie jeździ na traktorze, czeka na niedzielę, a w niedzielę kładzie się twarzą do ściany i płacze.
– Już nikt więcej nas nie oszuka, nigdzie się ze swojego miejsca nie ruszymy. Sklepu nie ma, szpitala nie ma. Światła nie ma. Siedzimy przy lampie naftowej i przy łuczywie. Ale dobrze nam jest. Jesteśmy w domu!
– W mieście synowa chodziła za mną po mieszkaniu ze szmatą i wycierała klamkę, krzesło. A wszystko tam kupili za moje pieniądze, wszystkie meble i samochód Żyguli. Jak pieniądze się skończyły, to już mama niepotrzebna.
– Pieniądze zabrały nasze dzieci. A to, co zostało, zjadła inflacja. Wszystko, co nam dali za gospodarstwo, za chałupy. Za jabłonki.
– A nam i tak wesoło. Pytanie do Radia Erywań: „Czy w Czarnobylu było bardzo strasznie?”. Radio odpowiada: „Ależ skąd! Każdy tam chodził rozpromieniony!”. Cha, cha, cha!
– Dwa tygodnie szłam pieszo. Krówkę ze sobą prowadziłam. Ludzie nie chcieli mnie wpuszczać do domu. Nocowałam w lesie.
– Boją się nas. Mówią, że jesteśmy zarażeni. I za co nas Pan Bóg pokarał? Pogniewał się? Bo żyjemy nie jak ludzie, nie po bożemu. Zabijamy się nawzajem. To za to.
– Wnuki były u mnie latem. Przez pierwsze lata nie przyjeżdżały, też się bały. A teraz odwiedzają mnie, już biorą jedzenie, wszystko, co dostaną. „Babciu – pytały – czytałaś książkę o Robinsonie?”. To był taki człowiek, który żył tak jak my. Bez ludzi. Ja przywiozłam ze sobą pół worka zapałek. Siekierę i łopatę. A teraz mam słoninę, jajka, mleko, wszystko swoje. Jednego tylko nie da rady posiać: cukru. Bo ziemi tu jest, ile kto chce! Choćby sto hektarów można zaorać A władzy nie ma żadnej. Nikt człowiekowi nie przeszkadza. Żadnego naczalstwa. Jesteśmy wolni.
– Wróciły z nami koty i psy. Wracaliśmy razem. Żołnierze nas nie przepuszczali. Omonowcy. No tośmy nocą… Po leśnych ścieżkach… Partyzanckich…
– Nic nam nie trzeba od państwa. Wszystko sami produkujemy. Byle nas zostawili w spokoju! Ani sklepu nam nie trzeba, ani autobusu. Po chleb i sól pieszo chodzimy dwadzieścia kilometrów. Sami dla siebie.
– Wróciliśmy taborem. Trzy rodziny. A tutaj wszystko rozgrabione: piec rozbity, okna, drzwi powyjmowane z zawiasów. Podłogi pozrywane. Żarówki, wyłączniki, rozetki. Wszystko powykręcali. Nic żywego nie ma. Tymi rękami wszystko na nowo robiłem, tymi tutaj. A co!
– Dzikie