Ogród bestii. Jeffery DeaverЧитать онлайн книгу.
Nie dostaniesz – potwierdził Avery.
– Umowa wygląda coraz bardziej różowo. – Paul zaśmiał się gorzko.
– Zostajesz?
– Tak, zostaję. – Wskazał na pokład pod nimi. – Co się stanie z ciałem?
– Kiedy wszyscy wysiądą, na pokład wejdą żołnierze piechoty morskiej z konsulatu w Hamburgu i zajmą się nim. – Avery nachylił się i rzekł przyciszonym głosem: – Teraz twoja misja, Paul. Gdy przybijemy do brzegu, zejdziesz na ląd, a Vince i ja zajmiemy się sprawą Heinslera. Potem jedziemy do Amsterdamu. Zostaniesz z ekipą olimpijską. W Hamburgu odbędzie się krótka uroczystość, po której wszyscy pojadą pociągiem do Berlina. Wieczorem sportowcy będą uczestniczyć w jeszcze jednej uroczystości, ale ty udasz się prosto do wioski olimpijskiej i nie będziesz się pokazywał. Jutro rano wsiądziesz do autobusu jadącego do Tiergarten – to taki berliński Central Park. – Podał Paulowi torbę. – Weź to ze sobą.
– Co to jest?
– Część twojej przykrywki. Przepustka prasowa. Papier, ołówki. Dużo informacji na temat igrzysk i miasta. Plan wioski olimpijskiej. Artykuły, wycinki, statystyki sportowe. Materiały, które powinien mieć dziennikarz. Nie musisz ich teraz czytać.
Lecz Paul otworzył teczkę i przez kilka minut przeglądał jej zawartość. Avery zapewnił go, że przepustka jest autentyczna, a w pozostałych rzeczach nic nie wzbudziło jego podejrzeń.
– Nikomu nie ufasz, co? – spytał Manielli.
Myśląc, że dobrze by było solidnie rąbnąć smarkacza, Paul zatrzasnął teczkę i spojrzał na oficerów.
– A mój drugi paszport, rosyjski?
– Dostaniesz na miejscu od naszego człowieka. Ma swojego fałszerza, specjalistę od europejskich dokumentów. Pamiętaj, żeby jutro przerzucić torbę przez ramię. Dzięki niej nasz człowiek cię rozpozna. – Rozłożył kolorowy plan Berlina i pokazał Paulowi trasę. – Wysiądziesz tutaj i tędy dojdziesz do restauracji, która nazywa się „Bierhaus”. – Avery zerknął na Paula, który uważnie studiował mapę. – Weźmiesz plan, nie musisz się go uczyć na pamięć.
Paul pokręcił jednak głową.
– Mapy mówią innym, gdzie byłeś albo dokąd się wybierasz. A kiedy zaglądasz do planu na ulicy, wszyscy zwracają na ciebie uwagę. Jeżeli się zgubisz, lepiej zapytać o drogę. W ten sposób nie cały tłum ludzi, a tylko jedna osoba będzie wiedziała, że jesteś obcy.
Avery uniósł brew i nawet Manielli nie znalazł w jego argumentacji powodu do kpin.
– Niedaleko restauracji jest aleja. Dresden Allee.
– Ma nazwę?
– W Niemczech niektóre aleje mają nazwy. To skrót. Nieważne, dokąd prowadzi. W południe wejdziesz w tę aleję i przystaniesz, jak gdybyś się zgubił. Podejdzie do ciebie nasz człowiek. To o nim mówił senator. Reginald Morgan. Reggie.
– Opisz go.
– Niski. Z wąsem. Ciemne włosy. Będzie mówił po niemiecku. Zagadnie cię. W pewnym momencie zapytasz: „Jakim tramwajem najlepiej dojechać na Alexanderplatz?”. A on odpowie: „Sto trzydzieści osiem”, ale zaraz się poprawi i powie: „Nie, lepiej dwieście pięćdziesiąt cztery”. Będziesz wiedział, że to on, bo nie ma tramwajów o takich numerach.
– Masz minę, jakby to było bardzo śmieszne – wtrącił Manielli.
– Tak jak u Dashiella Hammetta. Detektyw Continental Op.
– To nie zabawa.
Rzeczywiście, to nie była zabawa i hasła wcale go nie bawiły. Cała intryga przejmowała go jednak niepokojem. Wiedział dlaczego: będzie musiał polegać na innych. Paul Schumann nie cierpiał polegać na innych.
– W porządku. Alexanderplatz. Tramwaj sto trzydzieści osiem, dwieście pięćdziesiąt cztery. A jeżeli coś pokręci z tramwajami? To nie będzie on?
– Właśnie miałem do tego przejść. Jeśli uznasz, że coś śmierdzi, nie rzucaj się na niego, nie rób scen. Po prostu uśmiechnij się i jak gdyby nigdy nic idź pod ten adres.
Avery dał mu kartkę z zapisaną nazwą ulicy i numerem domu. Paul zapamiętał i oddał adres. Następnie porucznik podał mu klucz, który Paul wsunął do kieszeni.
– Na południe od Bramy Brandenburskiej stoi stary pałac. Miała tam być nowa ambasada amerykańska, ale pięć lat temu wybuchł pożar i do dzisiaj nie skończyli remontu. Dyplomaci jeszcze się nie wprowadzili. Dlatego ani Francuzom, ani Niemcom, ani Brytyjczykom nie chce się tam węszyć. Ale od czasu do czasu korzystamy z kilku pokoi w tym budynku. Obok kuchni jest radiostacja. Będziesz mógł wysłać nam wiadomość do Amsterdamu, a my skontaktujemy się z komandorem Gordonem. On i senator zdecydują, co masz robić. Ale jeżeli wszystko pójdzie dobrze, zajmie się tobą Morgan. Zakwateruje cię w pensjonacie, da ci broń i zdobędzie wszystkie potrzebne informacje na temat… człowieka, któremu złożysz wizytę.
Którego, jak mówimy, zdejmę.
– I pamiętaj – dodał skwapliwie Manielli – że jeśli jutro nie pokażesz się w Dresden Allee albo zwiejesz Morganowi, zadzwoni do nas, a my dopilnujemy, żeby policja dopadła cię jak sfora gończych psów.
Paul nie odpowiedział, puszczając mimo uszu bufonadę chłopaka. Zdawał sobie sprawę, że Manielli wstydzi się swojej reakcji na samobójstwo Heinslera i musi się odgryźć. W rzeczywistości jednak było wykluczone, aby Paul prysnął. „Byk” Gordon miał rację: żołnierze mafii nie mogą liczyć, że drugi raz otrzymają taką szansę jak on – i górę pieniędzy, dzięki którym wykorzysta ją jak najlepiej.
Potem wszyscy trzej zamilkli. Nie było nic do dodania. Wilgotne powietrze wypełniło się dźwiękami: świstem wiatru, szumem fal, barytonowym pomrukiem maszyn „Manhattanu” – mieszaniną odgłosów, które wydały my się dziwnie kojące, mimo samobójstwa Heinslera i najeżonej trudnościami misji, jaka go czekała. Wreszcie obaj marynarze zeszli pod pokład.
Paul wstał, zapalił jeszcze jednego papierosa i znów oparł się o reling. Gdy ogromny statek wolno i ostrożnie wchodził do hamburskiego portu, rozmyślał o pułkowniku Reinhardzie Ernście, człowieku ogromne ważnym, ale – zdaniem Paula Schumanna – nie dlatego, że stanowił zagrożenie dla pokoju w Europie i mieszkających w niej niewinnych ludzi, ale dlatego, że był ostatnią osobą, którą zabije jako żołnierz mafii.
Kilka godzin po tym, jak „Manhattan” przycumował i sportowcy wraz ze swoją świtą zeszli na ląd, pewien młody członek załogi statku opuścił niemiecką kontrolę paszportową i ruszył na wędrówkę ulicami Hamburga.
Nie miał zbyt dużo czasu na zwiedzanie miasta – marynarz tak niskiej rangi jak on dostawał przepustkę zaledwie na sześć godzin – ale całe życie spędził na ziemi amerykańskiej, obiecał więc sobie solennie, że zrobi wszystko, aby nacieszyć się pierwszym pobytem w obcym kraju.
Rumiany i porządnie wyszorowany pomocnik kucharza przypuszczał, że w mieście są pewnie fantastyczne muzea. Może nawet niezłe kościoły. Wziął ze sobą kodaka i zamierzał prosić miejscowych, żeby pstrykali mu na tle zabytków zdjęcia, które będzie mógł pokazać mamie i tacie. (Przed wyjściem ćwiczył: Bitte, das Foto?). Nie mówiąc o piwiarniach, tawernach… kto wie, jakie jeszcze pokusy znajdzie w tym egzotycznym mieście portowym?
Zanim jednak mógł posmakować miejscowej kultury, miał do załatwienia pewną sprawę. Martwił się, że ten obowiązek pochłonie mu dużo cennego czasu na lądzie, lecz wkrótce się okazało, że się mylił. Już po kilku minutach od wyjścia z kontroli celnej ujrzał tego, kogo szukał.