Ogród bestii. Jeffery DeaverЧитать онлайн книгу.
tylko biegam i skaczę. Nie pokazywałeś się za często podczas rejsu, Paul.
– Kręciłem się tu i ówdzie – powiedział wymijająco Paul. Zastanawiał się, czy Owens może wiedzieć, co się stało z Heinslerem. Podsłuchiwał ich? Albo widział, jak Paul zaskoczył go na górnym pokładzie niedaleko komina? Uznał jednak, że gdyby tak było, słynny lekkoatleta zdradzałby większy niepokój. Tymczasem myślał chyba o czym innym. Ruchem głowy Paul wskazał na pokład za ich plecami.
– Największa sala gimnastyczna, jaką w życiu widziałem. Podoba ci się?
– Cieszę się, że można potrenować, ale bieżnia nie powinna się ruszać. I na pewno nie powinno nią rzucać jak statkiem parę dni temu. Nie ma to jak porządny żużlowy tor.
– Ten, z którym dzisiaj ćwiczyłem, to nasz bokser, tak? – spytał Paul.
– Zgadza się. Miły gość. Gadałem z nim trochę.
– Dobry – orzekł Paul bez zbytniego entuzjazmu.
– Chyba – przytaknął biegacz. Najwyraźniej też zdawał sobie sprawę, że boks nie jest mocną stroną amerykańskiej reprezentacji, ale nie chciał krytykować kolegi. Paul słyszał, że czarnoskóry lekkoatleta jest jednym z najsympatyczniejszych Amerykanów; w zorganizowanym na statku konkursie na najpopularniejszego sportowca zajął drugie miejsce, za Glennem Cunninghamem.
– Poczęstowałbym cię papierosem…
Owens zaśmiał się.
– Dzięki, nie skorzystam.
– Prawie już przestałem proponować pasażerom fajki i łyk z mojej piersiówki. Cholernie zdrowo się wszyscy prowadzicie.
Znów wybuch śmiechu. Potem na chwilę zapadła cisza i muskularny Murzyn zapatrzył się w morze.
– Słuchaj, Paul, chciałbym cię o coś zapytać. Jesteś tu służbowo?
– Służbowo?
– To znaczy pracujesz dla komitetu? Może jako ochrona?
– Ja? Dlaczego tak sądzisz?
– Trochę przypominasz… wiesz, żołnierza czy kogoś takiego. No i widziałem, jak walczysz. Znasz się na rzeczy.
– Byłem na wojnie. Pewnie da się to zauważyć.
– Może. Ale to było dwadzieścia lat temu – dodał Owens. – Rozmawiałeś z dwoma facetami. Są z marynarki. Słyszeliśmy, jak rozmawiali z kimś z załogi.
Rany, znowu ogon śladów.
– Ci dwaj? Spotkałem ich przypadkiem na pokładzie. Zabrałem się z wami… Piszę o sporcie, chciałem zobaczyć boks w Berlinie, olimpiadę. Jestem dziennikarzem.
– Aha. – Owens wolno pokiwał głową. Przez chwilę nad czymś myślał. – Skoro jesteś z prasy, może będziesz mi mógł coś powiedzieć. Nie wiem, czy słyszałeś o tych dwóch? – Wskazał na dwóch mężczyzn biegnących po pokładzie jeden za drugim i podających sobie pałeczkę sztafetową. Byli szybcy jak błyskawica.
– Kto to? – zapytał Paul.
– Sam Stoller i Marty Glickman. Dobrzy biegacze, jedni z najlepszych w ekipie. Ale słyszałem plotki, że mogą nie wystartować. Zastanawiałem się, czy wiesz coś więcej.
– Nie, nic nie wiem. Jakieś kłopoty z kwalifikacją? Kontuzja?
– Podobno dlatego, że są Żydami.
Paul pokręcił głową. Przypomniał sobie dyskusję na temat niechęci Hitlera do Żydów. Podnosiły się głosy protestu i opinie, że igrzyska należałoby przenieść gdzie indziej. Niektórzy pragnęli nawet, żeby Stany Zjednoczone zbojkotowały olimpiadę. Damon Runyon wściekał się, że Ameryka bierze udział w imprezie. Ale dlaczego Amerykański Komitet Olimpijski miałby zabraniać startu sportowcom tylko dlatego, że są Żydami?
– To by był kiepski interes. Zupełnie nietrafiony.
– Zgadzam się. W każdym razie myślałem, że coś słyszałeś.
– Przykro mi, nie mogę ci pomóc – powiedział Paul.
Dołączył do nich drugi Murzyn i przedstawił się Paulowi. Ralph Metcalfe też był mu znany. Na olimpiadzie w Los Angeles w 1932 roku zdobył dwa medale.
Owens zauważył, że z górnego pokładu patrzy na nich Vince Manielli. Porucznik skinął im głową i ruszył w kierunku schodów.
– Idzie twój kumpel. Którego przypadkiem spotkałeś na pokładzie. – Owens uśmiechnął się przebiegle, niezupełnie przekonany, że Paul był wobec niego szczery. Biegacz patrzył przed siebie na zbliżający się brzeg. – Pomyśleć tylko, że już prawie jesteśmy w Niemczech. Nigdy nie przypuszczałem, że będę tyle podróżował. Życie bywa zadziwiające, nie sądzisz?
– Bywa – przytaknął Paul.
Lekkoatleci pożegnali się i odbiegli truchtem.
– To był Owens? – spytał Manielli, podchodząc do Paula i opierając się o reling. Odwrócił się plecami do wiatru i skręcił papierosa.
– Tak. – Paul wyciągnął z paczki chesterfielda, zapalił, osłaniając płomyk dłońmi, i podał zapałki porucznikowi. – Miły facet.
Chociaż trochę za bystry, dokończył w myśli Paul.
– Ten to potrafi biegać. Co mówił?
– Gawędziliśmy o niczym. – Szeptem dodał: – Jak wygląda sytuacja na dole z naszym przyjacielem?
– Avery załatwia sprawę – odparł zagadkowo Manielli. – Jest przy radiostacji. Za chwilę przyjdzie.
Nisko nad nimi przeleciał samolot. Obaj obserwowali go w milczeniu przez kilka minut.
Chłopak wciąż wyglądał na wstrząśniętego samobójstwem. Ale nie z tego samego powodu co Paul: nie dlatego, że śmierć Heinslera powiedziała mu coś niepokojącego o ludziach, z którymi mieli się zmierzyć. Nie, młody marynarz był poruszony, ponieważ właśnie zobaczył z bliska śmierć – po raz pierwszy, jak należało przypuszczać. Paul wiedział, że smarkaczy można podzielić na dwie kategorie. Jedni i drudzy głośno się przechwalają, jedni i drudzy mają krzepę i wielkie pięści. Ale jedni są gotowi podjąć ryzyko i przyłożyć, kiedy trzeba – dotknąć lodu – a inni nie. Vince Manielli należał do drugiej kategorii. W istocie był po prostu miłym chłopcem z sąsiedztwa. Lubił rzucać takimi słowami jak „żołnierz mafii” i „rozwalić”, chcąc sprawić wrażenie, że wie, co oznaczają, lecz o świecie Paula miał nie większe pojęcie niż Marion – Marion, dobra dziewczyna, która flirtowała ze złym chłopakiem.
Ale, tak jak powiedział mu kiedyś szef mafii Lucky Luciano: „Flirtowanie to nie pieprzenie”.
Manielli chyba czekał, aby Paul wygłosił jakąś uwagę na temat tego durnia, Heinslera. Że facet zasługiwał na śmierć. Albo że miał źle w głowie. Ludzie zawsze chcą usłyszeć coś takiego, kiedy ktoś umrze. Że zginął z własnej winy albo że na to zasłużył, albo że to było nieuniknione. Lecz śmierć nigdy nie jest symetryczna ani gładka, a żołnierz nie miał nic do powiedzenia. Zaległa między nimi ciężka cisza. Po chwili zjawił się Andrew Avery. Niósł teczkę z papierami i mocno sfatygowaną skórzaną torbę. Rozejrzał się, czy w pobliżu nikt się nie kręci.
– Weź krzesło.
Paul znalazł ciężki drewniany leżak. Nie musiał nieść go jedną ręką, łatwiej byłoby dwiema, ale chciał ujrzeć zdumienie na twarzy Maniellego, gdy dźwignął leżak i bez wysiłku postawił na deskach pokładu. Paul usiadł.
–