Ogród bestii. Jeffery DeaverЧитать онлайн книгу.
będziesz pismakiem.
– Dziennikarzem sportowym – dodał Gordon. – Taka będzie twoja przykrywka. Ale w zasadzie masz udawać głupiego i nie rzucać się w oczy. Pojedziesz ze wszystkimi do wioski olimpijskiej, spędzisz tam ze dwa dni, a potem wymkniesz się do miasta. Lepiej nie zatrzymywać się w hotelu; naziści sprawdzają gości i spisują paszporty. Nasz człowiek załatwi pokój w prywatnym pensjonacie.
Jak każdemu rzemieślnikowi cisnęły mu się na usta pytania dotyczące szczegółów technicznych.
– Miałbym używać własnego nazwiska?
– Tak, będziesz sobą. Damy ci jednak paszport ewakuacyjny – z twoim zdjęciem, ale wystawiony na inne nazwisko. I przez inne państwo.
– Wyglądasz na Rosjanina – zauważył senator. – Jesteś wysoki i mocno zbudowany. – Pokiwał głową. – Tak, będziesz Rosjaninem.
– Nie znam rosyjskiego.
– Tam też go nie znają. Poza tym pewnie w ogóle nie będziesz musiał korzystać z tego paszportu. Dostaniesz go tylko po to, żeby wydostać się z kraju w sytuacji awaryjnej.
– I żeby mieć pewność – dodał szybko Paul – że gdyby mi się nie udało, nikt nie trafi na wasz ślad, zgadza się?
Wahanie senatora, który posłał przelotne spojrzenie Gordonowi, powiedziało mu, że trafił.
– Dla kogo mam pracować? Wszystkie gazety będą tam miały swoich korespondentów. Domyślą się, że nie jestem dziennikarzem.
– Pomyśleliśmy o tym. Zostaniesz wolnym strzelcem, który po powrocie do kraju będzie się starał sprzedać swoje reportaże sportowym szmatławcom.
– Kim jest wasz człowiek w Berlinie? – spytał Paul.
– Na razie nazwiska są niepotrzebne – odrzekł Gordon.
– Nie chcę znać nazwiska. Ufacie mu? Dlaczego?
– Mieszka tam już od kilku lat – powiedział senator – i dostarcza nam cennych informacji. Służył pod moją komendą podczas wojny. Znam go osobiście.
– Jaką ma przykrywkę?
– Działa tam jako biznesmen, pośrednik, ktoś w tym rodzaju. Pracuje na własny rachunek.
– To on dostarczy ci broń i wszystkie potrzebne informacje na temat celu – kontynuował Gordon.
– Nie mam prawdziwego paszportu, to znaczy, nie mam paszportu na własne nazwisko.
– Wiemy, Paul. Dostaniesz paszport.
– Mogę odzyskać swoją broń?
– Nie – odparł Gordon tonem, który ucinał wszelkie dyskusje na ten temat. – Tak w zarysie wygląda nasz plan, przyjacielu. Muszę cię jednak ostrzec, że jeżeli zamierzasz dać nogę i ukryć się w jakiejś pipidówce na zachodzie…
Naturalnie, że Paul miał wcześniej taki zamiar. Pokręcił jednak przecząco głową.
– Ci dzielni młodzieńcy nie będą cię odstępować na krok do samego nabrzeża w Hamburgu. A gdyby podobne pragnienie wolności naszło cię w Berlinie, nasz człowiek będzie cię miał na oku. Jeśli znikniesz, da nam znać, a my skontaktujemy się z nazistami i poinformujemy ich, że w Berlinie ukrywa się amerykański uciekinier, morderca. Podamy im twoje nazwisko i prześlemy zdjęcie. – Gordon spojrzał mu w oczy. – Paul, jeżeli sądzisz, że łatwo udało się nam ciebie wytropić, to nie poznałeś jeszcze metod nazistów. Podobno nie zawracają sobie głowy żadnymi procesami ani nakazami egzekucji. Czy to jasne?
– Jak słońce.
– Dobrze. – Komandor spojrzał na Avery’ego. – Powiedz mu, co się stanie po wykonaniu zadania.
– W Holandii będzie czekał samolot z załogą – rzekł porucznik. – Pod Berlinem jest stare lotnisko. Po robocie zabierze cię stamtąd samolot.
– Samolot? – powtórzył zaintrygowany Paul. Latanie zawsze go fascynowało. Gdy miał dziewięć lat, pierwszy raz złamał rękę – potem zdarzyło się to jeszcze tyle razy, że przestał liczyć. Zbudował szybowiec i wystartował z dachu drukarni ojca, lądując po chwili na parszywym bruku dwa piętra niżej.
– Owszem, Paul – przytaknął Gordon.
– Lubisz samoloty, prawda? – odezwał się Avery. – W mieszkaniu masz mnóstwo czasopism o lotnictwie. I książek. Obrazów. Masz też modele. Sam je zrobiłeś?
Paul poczuł się zażenowany. Ogarnęła go złość, że znaleźli jego zabawki.
– Jesteś pilotem? – zapytał senator.
– Nigdy jeszcze nie leciałem samolotem – przyznał. Pokręcił głową. – Sam nie wiem. – Cały projekt wydawał się szaleństwem. W pokoju zaległa cisza.
Przerwał ją mężczyzna w pogniecionym garniturze.
– Podczas wojny też byłem pułkownikiem. Tak jak Reinhard Ernst. I byłem w lesie w Argonnach. Tak jak ty.
Paul skinął głową.
– Znasz ogólną liczbę?
– Liczbę czego?
– Wiesz, ilu ludzi straciliśmy?
Paul pamiętał morze ciał. Amerykanów, Francuzów, Niemców. Ranni sprawiali jeszcze gorsze wrażenie. Krzyczeli, płakali, jęczeli, wzywali matki i ojców. Wiedział, że nigdy nie zapomni ich głosów.
– Amerykańskie Siły Ekspedycyjne – rzekł uroczyście starszy człowiek – straciły ponad dwadzieścia pięć tysięcy. Prawie sto tysięcy odniosło rany. Zginęła połowa chłopców, których miałem pod komendą. W ciągu miesiąca przesunęliśmy front o dziesięć kilometrów. Do dziś co dzień myślę o tych liczbach. Połowa moich żołnierzy, dziesięć kilometrów. A przecież ofensywa w Argonnach to nasze najbardziej spektakularne zwycięstwo w ciągu całej wojny… Nie chcę, aby kiedykolwiek coś takiego się powtórzyło.
Paul przyglądał się tęgiemu mężczyźnie.
– Kim pan jest? – spytał znowu.
Senator drgnął i otworzył usta, lecz człowiek w garniturze ubiegł go i rzekł:
– Nazywam się Cyrus Clayborn.
No tak, oczywiście. Rany… Stary był szefem Continental Telephone and Telegraph – milionerem, który zachował fortunę nawet w ponurych czasach wielkiego kryzysu.
– Jak mówiłem, można mnie uważać za kogoś w rodzaju Tatusia Warbucksa. Jestem bankierem. Lepiej, żeby środki na takie… powiedzmy, projekty nie pochodziły z publicznych źródeł. Jestem za stary, żeby walczyć za swój kraj. Chcę jednak pomagać w miarę możliwości. Udało mi się zaspokoić twoją ciekawość, chłopcze?
– Tak.
– To dobrze. – Clayborn obrzucił go przelotnym spojrzeniem. – Pozostaje jeszcze jedna sprawa. Chodzi o pieniądze. Pamiętasz, o jakiej kwocie była mowa?
Paul skinął głową.
– Będzie dwa razy wyższa.
Paul poczuł, jak cierpnie mu skóra. Dziesięć tysięcy dolarów? Nie potrafił sobie tego wyobrazić.
Gordon wolno odwrócił głowę w stronę senatora. Paul domyślił się, że ruch Clayborna nie był częścią scenariusza.
– Dostanę gotówkę? Nie czek?
Z jakiegoś powodu senator i Clayborn, słysząc to, roześmiali się równocześnie.
– Jeśli sobie życzysz – rzekł przemysłowiec.
Senator