Ogród bestii. Jeffery DeaverЧитать онлайн книгу.
rękawice z największymi mistrzami. Trenował także we własnej sali, w małym budynku niedaleko portu na West Side. Fakt, nie było to eleganckie miejsce, ale dla Paula obskurna, zatęchła salka stanowiła bezpieczny azyl, gdzie Sorry Williams, mieszkający w pokoiku na zapleczu, dbał o porządek i zawsze miał pod ręką lód, ręczniki i piwo.
Chłopak zamarkował atak, lecz Paul natychmiast się domyślił, skąd padnie prosty i go zablokował, po czym wyprowadził silny cios w klatkę piersiową. Nie zdążył jednak z drugim blokiem i poczuł, jak skórzana rękawica trafia go prosto w szczękę. Odskoczył poza zasięg ramion rywala, nie pozwalając mu wykończyć ataku. Zatoczyli jeszcze jedno koło.
W trakcie walki Paul zauważył, że chłopak jest silny i szybki, ale nie potrafi się oderwać od przeciwnika. Myślał tylko o tym, by wygrać. Owszem, żądza zwycięstwa jest potrzebna, lecz przede wszystkim należy obserwować, jak rywal się porusza, szukać oznak zdradzających jego następne posunięcie. Takie utrzymywanie dystansu jest najistotniejszą umiejętnością dobrego boksera.
A także żołnierza mafii.
Paul nazywał to dotykaniem lodu.
Kilka lat temu, siedząc w knajpie u Hanrahana przy Czterdziestej Ósmej, Paul opatrywał boleśnie podbite oko – dzieło Beava Wayne’a, który nie umiał trafić w splot słoneczny, żeby wybawić się z opresji, ale Bóg mu świadkiem, że potrafił rozwalać łuki brwiowe. Gdy Paul przyciskał do twarzy kawał taniej wołowiny, drzwi pchnął wielki Murzyn z codzienną dostawą lodu. Większość dostawców lodu używała szczypców i nosiła bloki na plecach. Ten facet niósł lód w rękach. Nie miał nawet rękawic. Paul przyglądał się, jak Murzyn wchodzi za bar i stawia lodowy blok w korytku.
– Hej – zawołał do niego Paul. – Odłupiesz mi kawałek?
Mężczyzna spojrzał na fioletowy siniec wokół oka Paula i roześmiał się. Z futerału wyciągnął szpikulec i odłupał kawał lodu, który Paul owinął w serwetkę i przyłożył do twarzy, a potem podsunął dostawcy dziesięć centów.
– Dzięki – powiedział Murzyn.
– Powiedz mi, jak możesz nosić lód w ten sposób? – spytał Paul. – To nie boli?
– Popatrz. – Czarnoskóry dostawca pokazał mu swoje wielkie dłonie. Pokrywała je tkanka bliznowata, gładka i jasna jak papier pergaminowy, na którym ojciec Paula drukował fantazyjne zaproszenia.
– Lód może parzyć tak samo jak ogień – wyjaśnił Murzyn. – I zostawia blizny. Tyle czasu dotykam lodu, że już nie mam wcale czucia.
Dotykam lodu…
To wyrażenie utkwiło Paulowi w pamięci. Uświadomił sobie, że robi to samo w swojej pracy. Uważał, że wszyscy mają w sobie lód. I mogą zdecydować, czy chcą go chwycić w dłonie, czy nie.
A dziś, w tej nieprawdopodobnej sali gimnastycznej tysiące mil od domu, Paul czuł podobne odrętwienie, gubiąc się w choreografii walki sparingowej. Skóra ścierała się ze skórą, skóra ścierała się z ciałem; mimo chłodu poranka obaj zawodnicy obficie się pocili, krążąc wokół siebie, szukając nawzajem swoich słabych punktów, wyczuwając mocne. Czasem trafiali, czasem nie. Cały czas byli jednak czujni.
W ringu nie ma miejsca na szczęście…
Albert Heinsler przycupnął obok komina na jednym z górnych pokładów „Manhattanu” i podłączył baterię do radiotelegrafu. Wziął maleńki czarnobrązowy klucz i zamontował do górnej części aparatu.
Martwiła go nieco świadomość, że korzysta z włoskiego nadajnika – jego zdaniem Mussolini traktował Führera z pewnym lekceważeniem – lecz było to tylko osobiste odczucie; wiedział, że aparat Allocchia Bacchiniego to jeden z najlepszych przenośnych nadajników na świecie.
Kiedy rozgrzewały się lampy, kilka razy wystukał kluczem na próbę: kropka, kreska, kropka, kreska. Wrodzony upór kazał mu ćwiczyć całymi godzinami. Tuż przed wypłynięciem statku zmierzył sobie czas: komunikat takiej długości potrafił nadać w ciągu niecałych dwóch minut.
Wpatrując się w coraz bliższy brzeg, Heinsler głęboko wciągnął powietrze. Tu, na górnym pokładzie, było mu całkiem wygodnie. Kiedy nie tkwił w kabinie, targany atakami mdłości jak setki pasażerów i nawet niektórzy członkowie załogi, przebywanie pod pokładem przyprawiało go o klaustrofobię. Jego poprzednia posada księgowego na statku miała większy prestiż niż praca stewarda, zajmował też większą kajutę na górnym pokładzie. Ale to nie miało znaczenia – honor służenia przybranej ojczyźnie wynagradzał mu wszelkie niewygody.
Wreszcie lampa aparatu rozbłysła. Heinsler pochylił się, wyregulował dwa pokrętła i położył palec na bakelitowym kluczu telegrafu. Zaczął nadawać, równocześnie tłumacząc wiadomość na niemiecki.
Kropka, kropka, kreska, kropka… kropka, kropka, kreska… kropka, kreska, kropka… kreska, kreska, kreska… kreska, kropka, kropka, kropka… kropka… kropka, kreska, kropka…
Für Ober…
Więcej nie zdążył zaszyfrować.
Heinsler wydał stłumiony okrzyk, gdy nagle czyjaś ręka chwyciła go za kołnierz i pociągnęła do tyłu. Stracił równowagę i z krzykiem runął na gładkie dębowe deski pokładu.
– Nie, nie rób mi krzywdy! – Zaczął się gramolić na nogi, ale wysoki mężczyzna o ponurej twarzy, ubrany w strój bokserski, zamierzył się wielką pięścią i pokręcił głową.
– Nie ruszaj się.
Heinsler opadł z powrotem, dygocząc.
Heinie, Heinie, Heinie Szwab!…
Bokser jednym ruchem wyrwał z aparatu przewody baterii.
– Na dół – rzucił krótko, zabierając nadajnik. – Już. – I szarpnął A-mana, stawiając go na nogi.
– Coś chciał zrobić?
– Idź do diabła – odrzekł łysiejący mężczyzna, choć drżenie głosu nie dodawało jego słowom stanowczości.
Byli w kajucie Paula. Na wąskiej koi leżał nadajnik, bateria i zawartość kieszeni mężczyzny. Paul powtórzył pytanie, dodając z groźnym warknięciem:
– Gadaj…
Rozległo się walenie do drzwi. Paul podszedł do nich z uniesioną pięścią i otworzył. Do kabiny wpadł Vince Manielli.
– Dostałem wiadomość. Co, do cholery…? – Zamilkł, patrząc na jeńca.
Paul podał mu portfel.
– Albert Heinsler, Liga Niemiecko-Amerykańska.
– Chryste… tylko nie liga.
– Miał to. – Ruchem głowy wskazał radiotelegraf.
– Szpiegował nas?
– Nie wiem. Ale właśnie zabierał się do nadawania.
– Jak go namierzyłeś?
– Powiedzmy, że miałem przeczucie.
Paul nie zdradził Maniellemu, że choć do pewnego stopnia ufał Gordonowi i jego chłopcom, nie wiedział, jakie błędy mogli popełnić w tak niebezpiecznej grze; być może zostawiali za sobą ogon śladów długi na kilometr – uwagi na temat statku, jakieś nieostrożne słowa o Malonie czy innej robocie, mogli nawet wspomnieć o samym Paulu. Nie sądził, by groziło mu coś ze strony nazistów; bardziej przejmował się tym, że wiadomość o jego obecności na statku mogłaby dotrzeć do jego dawnych wrogów z Brooklynu albo New Jersey, dlatego wolał być przygotowany. Sięgnął więc do kieszeni i wcisnął