Эротические рассказы

Kryminał. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.

Kryminał - Zygmunt Zeydler-Zborowski


Скачать книгу

      Przed bud­ką te­le­fo­nicz­ną sta­ło parę osób. Mu­sia­ła za­cze­kać. Wresz­cie chwy­ci­ła słu­chaw­kę i na­krę­ci­ła nu­mer. Usły­sza­ła ni­ski, spo­koj­ny głos Or­łow­skie­go. Ka­zał jej na­tych­miast przy­je­chać. Na rogu Ma­da­liń­skie­go za­trzy­ma­ła tak­sów­kę. Wy­da­wa­ło jej się, że szo­fer je­dzie zbyt wol­no. Za­dy­sza­na wbie­gła na scho­dy. Za­dzwo­ni­ła. Drzwi otwo­rzył dok­tor Or­łow­ski. Uśmie­chał się. Za­czę­ła ner­wo­wo szu­kać li­stu. Wy­ję­ła wszyst­ko z kie­sze­ni płasz­cza, wy­rzu­ciła na sto­lik za­war­tość to­reb­ki. Na próż­no. Ano­nim znik­nął bez śla­du.

      ROZDZIAŁ II

      Przez na­stęp­nych kil­ka dni dok­tor Or­łow­ski był do­słow­nie za­wa­lo­ny ro­bo­tą. Oprócz nor­mal­nych za­jęć w In­sty­tu­cie i w kli­ni­ce, mu­siał wziąć czyn­ny udział w pra­cach ko­mi­te­tu or­ga­ni­za­cyj­ne­go, wy­ło­nio­ne­go przez PAN w związ­ku z ma­ją­cym się od­być Mię­dzy­na­ro­do­wym Zja­zdem Psy­chia­trów. Trze­ba było bie­gać po mi­ni­ster­stwach, po róż­nych urzę­dach, za­pew­nić uczest­ni­kom zjaz­du kwa­tery, wy­ży­wie­nie, środ­ki trans­por­tu itd. itd. Or­łow­ski miał opi­nię czło­wie­ka rzut­kie­go, ru­chli­we­go i za­pew­ne dla­te­go na­ło­żo­no na nie­go tyle naj­roz­ma­it­szych obo­wiąz­ków, że z tru­dem mógł im po­do­łać. Naj­wcze­śniej o dwu­na­stej cho­dził spać, a przed szó­stą był już na no­gach. Tak to za­zwy­czaj bywa, że jak tyl­ko ktoś zdra­dzi się ze zdol­no­ścia­mi or­ga­ni­za­cyj­ny­mi, to na­tych­miast jego śro­do­wi­sko obar­cza go nie­skoń­czo­ną ilo­ścią prze­róż­nych funk­cji, nie trosz­cząc się by­naj­mniej o to, czy ofia­ra wła­snej nie­dy­skre­cji jest w sta­nie spro­stać temu ogro­mo­wi pra­cy.

      Pew­ne­go po­po­łu­dnia dok­tor Or­łow­ski wy­szedł z CAF-u, gdzie za­ła­twiał spra­wę wy­de­le­go­wa­nia na zjazd fo­to­re­por­te­rów. Był zmę­czo­ny i głod­ny. Po­sta­no­wił coś zjeść. Naj­bli­żej miał do „Ka­me­ral­nej”, ale per­spek­ty­wa sło­ne­go ra­chun­ku nie­zbyt go za­chwy­ca­ła. Po­szedł do SARP-u.

      Scho­dząc w dół po scho­dach spo­tkał Szul­ca. Przy­jaź­ni­li się od lat. W szko­le sie­dzie­li w jed­nej ław­ce, a po­tem ra­zem koń­czy­li me­dy­cy­nę. Szulc po­szedł po li­nii na­uko­wej, do­cze­kał się do­cen­tu­ry, a obec­nie w naj­bliż­szym cza­sie miał do­stać no­mi­na­cję na pro­fe­so­ra. Był au­to­rem sze­re­gu in­te­re­su­ją­cych prac z dzie­dzi­ny psy­chia­trii. Książ­ki jego cie­szy­ły się du­żym po­wo­dze­niem za­rów­no w kra­ju, jak i za gra­ni­cą.

      – Wy­cho­dzisz? – spy­tał Or­łow­ski.

      – Tak. Je­stem już po obie­dzie, ale chęt­nie chwi­lę z to­bą po­ga­dam.

      Usie­dli w ma­łej sal­ce i Or­łow­ski uśmiech­nął się do sym­pa­tycz­nej kel­ner­ki, któ­ra po­da­ła mu kar­tę.

      – Po­le­cam panu wspa­nia­ły szasz­łyk – po­wie­dzia­ła uprzej­mie.

      Ski­nął gło­wą na znak zgo­dy.

      Kie­dy zo­sta­li sami, Or­łow­ski uważ­nie przyj­rzał się przy­ja­cie­lo­wi.

      – Mi­zer­nie wy­glą­dasz, Ka­ziu. Co ci jest? Cho­ru­jesz?

      Szulc uśmiech­nął się bla­do.

      – Nie. Nic mi nie jest. Może je­stem tro­chę prze­mę­czo­ny. Sły­sza­łem, ze bie­rzesz udział w or­ga­ni­zo­wa­niu zjaz­du.

      – No cóż… ro­bię co mogę.

      Szulc umilkł i z me­lan­cho­lij­ną za­du­mą wpa­try­wał się w ta­lerz, któ­ry wła­śnie w tej chwi­li kel­ner­ka po­sta­wi­ła na sto­li­ku.

      – Może byś so­bie za­mó­wił szasz­ły­czek? – za­pro­po­no­wał Or­łow­ski. – Jest na­praw­dę świet­ny.

      – Nie. Dzię­ku­ję ci. Nie je­stem głod­ny.

      Or­łow­ski jadł z ape­ty­tem. Kie­dy skoń­czył, wy­stru­gał z za­pał­ki wy­ka­łacz­kę i po­wie­dział:

      – Dia­bel­nie je­steś prze­gra­ny. No ga­daj, co ci jest?

      Szulc rze­czy­wi­ście ro­bił wra­że­nie czło­wie­ka bar­dzo przy­gnę­bio­ne­go. Jego po­tęż­na, zwa­li­sta po­stać wy­ra­ża­ła smu­tek i re­zy­gna­cję. Wiel­kie, mu­sku­lar­ne dło­nie zwi­sa­ły bez­ład­nie po obu stro­nach krze­sła. Sze­ro­ka, zwy­kle uśmiech­nię­ta twarz, była te­raz peł­na me­lan­cho­lij­nej za­du­my.

      – Po­dob­no We­in­baum przy­jeż­dża – po­wie­dział ci­cho.

      – A, o to ci cho­dzi. Daj spo­kój. Nie przej­muj się. Nie war­to. Ja­koś się to prze­cież uło­ży. We­in­baum to bar­dzo po­rząd­ny chłop. Nie są­dzę, żeby chciał cię wy­koń­czyć.

      – Po co ja to zro­bi­łem? – jęk­nął Szulc.

      Or­łow­ski po­kle­pał go po ra­mie­niu.

      – Nie za­drę­czaj się. Je­stem pe­wien, że doj­dziesz z We­in­bau­mem do po­ro­zu­mie­nia. Zresz­tą… ja z nim po­ga­dam. Po­mo­gę ci. To prze­cież ta­kie daw­ne cza­sy.

      – By­łem pew­ny, że on nie żyje. W prze­ciw­nym ra­zie nig­dy bym nie ry­zy­ko­wał.

      – Wszy­scy my­śle­li­śmy, że We­in­baum nie żyje. Tyle lat sie­dział wśród tych dzi­ku­sów.

      Szulc spoj­rzał po­nu­ro na przy­ja­cie­la.

      – Nie po­win­no się ży­czyć ni­ko­mu śmier­ci, ale… gdy­by tak…

      Or­łow­ski zmarsz­czył brwi.

      – No, no, prze­stań się wy­głu­piać. Nie za­po­mi­naj o tym, że tu­taj cze­ka jego cór­ka. Wy­obra­żasz so­bie, co to bę­dzie za ra­dość?

      – Dzi­wię się tro­chę, że ona do tej pory nie po­je­cha­ła do ojca.

      – Mia­ła je­chać. Mó­wił mi Ze­lman, że za­ła­twi­li już wszy­stkie for­mal­no­ści. Nie­spo­dzie­wa­nie wy­nik­nę­ła spra­wa tego zjaz­du. Za­cze­ka na ojca. Pew­nie bę­dzie chcia­ła od­wie­dzić z nim ra­zem ro­dzin­ne stro­ny, a po­tem po­ja­dą do Lon­dy­nu, a może do Mont­re­alu. O ile mi wia­do­mo, We­in­baum otwo­rzył tam nie­daw­no fa­bry­kę środ­ków far­ma­ceu­tycz­nych.

      – Zro­bił fa­cet for­sę – mruk­nął Szulc.

      – Ba. To mi­lio­ner.

      Szulc po­chy­lił się nad sto­li­kiem.

      – Słu­chaj, Sta­chu, czy Ze­lman wie coś o mo­jej spra­wie?

      – Ale skąd­że – za­prze­czył żywo Or­łow­ski. – O tej spra­wie, poza mną, nikt nie wie.

      – A Wa­siń­ski?

      – Co do Wa­siń­skie­go, to nie je­stem zu­peł­nie


Скачать книгу
Яндекс.Метрика