Kryminał. Zygmunt Zeydler-ZborowskiЧитать онлайн книгу.
znać o sobie. Noc zapowiadała się niepewnie. Należało przedsięwziąć jakieś energiczne kroki.
Pani Helena mieszkała na Sewerynowie. Właśnie ostatni pacjent schodził z fotela dentystycznego, gdy w przedpokoju zadźwięczał dzwonek.
– Stachu kochany, jak się masz! Nie widziałam cię już chyba parę lat.
Orłowski krytycznym spojrzeniem obrzucił siostrę.
– Znowu przytyłaś, Helenko. To niedobrze. W naszym wieku już trzeba dbać o linię.
– No cóż, mój drogi – powiedziała z westchnieniem. – Ten siedzący, a raczej stojący tryb życia. A wiesz, że ja lubię zjeść. Właśnie dzisiaj gospodyni upiekła wspaniały sernik. Musisz spróbować. Mam też kurę w galarecie i pół kilo tatara. Chyba zostaniesz u mnie na herbacie. Zatrzymam także pannę Sarę. Pogadamy sobie.
– Właściwie to ja do ciebie z zębem – powiedział Orłowski.
– A, tu cię boli. Jakby nie ząbek, to byś nigdy nie zajrzał do siostrzyczki. No, to siadaj. Tak ci przejadę po nerwie, że popamiętasz.
– To może ja lepiej pójdę do kogoś innego?
Popchnęła go w kierunku gabinetu.
– Siadaj i uzbrój się w cierpliwość.
Młoda, ładna dziewczyna podniosła głowę znad sterylizatora, w którym układała narzędzia.
– Dobry wieczór, panie doktorze.
– Dobry wieczór, panno Saro. Nie poznałem pani. Zmieniła pani kolor włosów?
– Tak. Nie podoba się panu?
– Owszem, podoba mi się. Zrobiła się pani teraz na taką tycjanowską piękność.
– Ja tam najlepiej lubię naturalny kolor włosów – wtrąciła się do rozmowy pani Helena. – No, siadaj, siadaj, Stachu. Obejrzymy twoje ząbki. O, niedobrze, niedobrze. Zaniedbujesz zęby. Trzy do zaplombowania, a ten, który ci dokucza, wygląda bardzo niewyraźnie. Spróbujemy go uratować, ale poważnie się obawiam, że trzeba go będzie usunąć. – Energicznie wzięła się do czyszczenia zębów maszyną. Orłowski cierpiał w milczeniu.
Wreszcie pani Halina przestała znęcać się nad bratem, zdjęła biały kitel i zarządziła opuszczenie gabinetu. Przeszli do tak zwanej sali recepcyjnej, która miała osiemnaście metrów powierzchni i spełniała rolę jadalni, sypialni i saloniku.
Weszła gosposia, starsza, przysadzista kobieta i nakryła stół białym obrusem.
Przy herbacie zaczęli rozmawiać o polityce, a następnie pani Helena przerzuciła się na tematykę filmową, jako że była zapaloną kinomanką.
– Nie masz pojęcia, Stachu, co za wspaniały aktor jest ten Gregory Peck. Gdybym była trochę młodsza…
– Napisz do niego – uśmiechnął się Orłowski. – Tylko na wszelki wypadek poślij mu swoją fotografię sprzed dwudziestu lat.
Uderzyła go po dłoni.
– Nie jesteś zbyt miły. Ale ci to wybaczam, jak zawszę zresztą. Powiedz, co u ciebie słychać.
Orłowski nałożył sobie nowy kawałek sernika.
– No cóż… jak to u mnie, zawsze dużo roboty, a teraz jeszcze urwanie głowy z tym zjazdem.
– Wiem, wiem. Panna Sara już się nie może doczekać.
Spojrzał z uśmiechem na dziewczynę.
– Wierzę, że pani nie może się doczekać. Czy pani pamięta ojca?
– Nie. Skądże. Byłam bardzo maleńka. Teraz mam go oczywiście przed oczami, bo przysłał mi swoją fotografię. Nie wyobraża pan sobie, jak się cieszę, że nareszcie spotkamy się, po tylu latach. Szkoda, że mama nie dożyła tej chwili!
– Tak. Wojna porozrzucała ludzi po całym świecie. To będzie dla pani dziwne uczucie spotkać się z ojcem, którego pani wcale nie zna.
– Bardzo dziwne. Trochę się nawet tego boję.
– A ja ze swej strony ogromnie żałuję, że stracę taką miłą i zdolną współpracownicę, jak panna Sara – powiedziała pani Helena.
– Dlaczego pani ma stracić?
– No jakżeż, moje dziecko. Ojciec na pewno będzie chciał panią zabrać ze sobą do Anglii.
– Pojadę, ale wrócę. Może uda mi się namówić tatusia, żeby na stałe osiedlił się w Polsce?
Orłowski uśmiechnął się.
– Bardzo wątpię. Profesor Weinbaum jest tam za granicą związany tyloma sprawami. Ma obywatelstwo angielskie. Nie sądzę, żeby na stałe wracał do Polski. Aha… Chciałem się pani zapytać, jak się czuje doktor Zelman?
– Nie bardzo. Od dwóch dni leży w łóżku i nie może się ruszyć.
– Co się stało?
– Złapał go ten jego ischias.
– Ach tak. To bardzo przykra i bolesna choroba. Chciałem się z nim zobaczyć, ale jak biedaczysko jest cierpiący, to może innym razem.
– Niech się pan do niego wybierze. Na pewno zrobi mu pan dużą przyjemność.
– Stąd jedzie pani do domu?
– Tak. Niech pan pojedzie ze mną. Ostatecznie na Żoliborz to nie taka straszna wyprawa.
– Zgoda. Pojadę z panią.
– No, jedzcie ten sernik – wtrąciła się pani Helena.
– Ależ kochana Helenko, nic innego nie robimy.
Porozmawiali jeszcze na różne tematy, zjedli po nowej porcji sernika i Orłowski spojrzał na zegarek.
– Nie gniewaj się, Helenko, ale na nas czas. Jeżeli mam jeszcze pogawędzić chwilę z Zelmanem, to trzeba się ruszyć.
– Nie zapomnij przyjść za dwa dni z tym zębem – upomniała go pani Helena.
– Postaram się.
Przed