Pożeracz Słońc. Christopher RuocchioЧитать онлайн книгу.
w moim domu, mogłaby mi czegokolwiek odmówić? Poczułem się chory, tani. Jak tchórz. Wyminąłem ją i przeszedłem do apartamentów, nie mówiąc nic, bo już nie ufałem swoim słowom.
ROZDZIAŁ 12
BRZYDOTA ŚWIATA
Nie miałem pojęcia, jak wyrwać się poza nasz świat. Myślałem w roztargnieniu o tym, żeby zaciągnąć się na jakiś statek handlowy i dostać się na Teukros albo Syracuse, w każdym razie gdzieś, gdzie jest przyzwoite athenaeum. Ale nie byłem kosmicznym żeglarzem ani nie posiadałem żadnych szczególnych umiejętności, żeby zatrudnienie mnie było atrakcyjne dla jakiegokolwiek kapitana. Poza tym coś takiego bez cienia wątpliwości wymagałoby przeskanowania mojej krwi, co natychmiast ujawniłoby moje wysokie pochodzenie i zaalarmowało biuro ojca. Każdy pasażerski liniowiec również wymagałby takiego skanowania, co wiązało się z polityką zapobiegania ucieczkom przywiązanych do planety chłopów pańszczyźnianych.
Tak więc logika podpowiadała mniej skrupulatną kastę biznesmenów, choć tak czy inaczej ostrożność nakazywała mieć się na baczności.
Ale czy miałem wybór?
Będąc tak młody i niedoświadczony, żywiłem wcześniej dziecinną nadzieję, że Kyra zechce ze mną poflirtować czy nawet odbyć schadzkę. W moim długim życiu znałem wielu palatynów, mężczyzn i kobiet, którzy w ten sposób wykorzystywali swoich podwładnych. Są słowa na ich określenie, ale żadne z nich nie stosuje się do mnie. W swej niewinności myślałem, że jestem inny. Nie sądziłem ani przez chwilę, że wcale tak nie jest. Żadne pokłady uczciwości i szczerych intencji z mojej strony nie zdołałyby zniwelować przepaści między Kyrą a mną, a gdyby mi uległa, to nie z pożądania, tylko z obowiązku albo, co gorsza, ze strachu. Popełniłem poważny błąd i byłem, choćby tylko przez chwilę i wbrew swoim intencjom, najgorszym typem mężczyzny, który prawie nie jest mężczyzną.
Tak więc zacząłem się przed nią ukrywać, podobnie jak przed większością mieszkańców zamku, z wyjątkiem moich nauczycieli. Tor Alma przed moim wyjazdem zaaplikowała mi cały zestaw zabiegów, poddając mój i tak bardzo silny układ immunologiczny serii niewielkich ulepszeń mających ochronić moje komórki przed patogenami spoza naszego świata oraz przed subtelnym promieniowaniem, które występuje nawet w najspokojniejszych rejonach kosmosu. Sir Felix zakończył nasze szermiercze treningi na miesiąc przed moim odlotem, kiedy ogłoszono, że udam się najpierw do Haspidy i spędzę tydzień z matką w jej letnim pałacu. No i oczywiście był jeszcze Gibson i nasze niekończące się spacery po zamkowych terenach.
– Piraci to okropny pomysł! – powiedział Gibson, stękając, gdy pomagałem mu wspiąć się po schodach do skalnego ogródka przy jego klasztorze. – A przynajmniej wynajmowanie ich w jakiejś bocznej uliczce. Oni nie są… najbardziej godni zaufania, wiesz?
Zbyłem to wzruszeniem ramion i pozwoliłem scholiaście oprzeć się na mnie, gdy przechodziliśmy przez dziedziniec, uważając, aby nas nie podsłuchano. Mówiliśmy po jaddyjsku, w którym śpiewne sylaby następowały po sobie jak jakaś szalona poezja w takim tempie, że nawet uważny słuchacz mógł nie zrozumieć siedmiu słów na dziesięć.
– Nie potrafię myśleć o niczym innym – powiedziałem, obracając się lekko w bok, żeby spojrzeć na starca i mówić bardziej bezpośrednio do jego słabo słyszących uszu.
– Być może nie będziesz musiał – odparł, po czym przyłożył sękaty palec do ust na znak milczenia, gdy z naprzeciwka nadeszło trzech służących w ciemnoczerwonych uniformach domowej służby sprzątającej.
Jeden z mężczyzn ukłonił się na mój widok, a ja posłałem im blady uśmiech i machnąłem ręką, żeby szli dalej. Zachowaliśmy milczenie do chwili, gdy znaleźliśmy się pod kolumnadą, której wewnętrzne filary były obrośnięte bluszczem tak ciemnym, że prawie granatowym. Niespokojnie powiodłem spojrzeniem po wścibskich małych kamerach pod sklepieniem, ukrytych, ale niezupełnie zamaskowanych przez profile gzymsów. W ten sposób dotarliśmy do ogrodu ze sztucznie formowaną roślinnością. Krzewy, fantastycznie przycięte w sylwetki ludzi i smoków, wydawały się niemal czarne w srebrzystym świetle słońca.
Wciąż trzymając się jaddyjskiego, spytałem:
– Co miałeś na myśli, mówiąc, że być może nie będę musiał?
Gibson pokręcił głową i podkasał swoją ciężką zieloną szatę, aby nie przydepnąć jej na stopniach, gdy dotarliśmy do wewnętrznych schodów prowadzących w górę do przejścia w ścianie i do jednego z licznych zamkowych mostków.
– Jeszcze nie. Zaczekaj. – A potem: – Czy jesteś już gotów do wyjazdu?
– Skończyłem pakowanie. Mniej więcej. Nie bardzo wiem, co jeszcze zabrać. Nieważne, co się zdarzy, nie spodziewam się, żebym mógł posiadać zbyt wiele. – Nie wspomniałem o dwudziestu tysiącach marek na uniwersalnej karcie. – Nie mogę stąd zabrać niczego, czy tak?
Gibson przystanął na chwilę, żeby złapać oddech, po czym machnął na mnie, żebyśmy szli dalej.
– Zakon pozwala, o ile dobrze pamiętam, mieć jeden kufer osobistych rzeczy. Czy nie było tego w instrukcji, którą przekazał ci ojciec?
Otworzyłem szeroko oczy. Nie czytałem jej. Myślałem, że od członka Zakonu będzie się oczekiwać, że porzuci wszystko, co posiada, więc nie poczyniłem żadnych większych przygotowań.
W końcu się przyznałem.
– Przepraszam. Nie przeczytałem jej.
Gibson popatrzył na mnie długo i surowo, a potem przeszedł z jaddyjskiego na klasyczny angielski.
– Lepiej o to zadbaj. – Uniósł brwi w sposób, który mówił wyraźnie: albo ludzie zaczną zadawać pytania.
Gibson ruszył dalej i przeszliśmy obok dwójki peltastów z błyszczącymi w słońcu lancami. Zasalutowali, kiedy ich mijaliśmy, po czym skierowali się do zewnętrznej wieży ze spiralną klatką schodową prowadzącą na mur chroniący zamek od strony morza.
Widząc morze, ludzie myślą, że to woda przede wszystkim przyciąga ich uwagę i każe im marzyć o morskich podróżach, dalekich i nieznanych krajach. Mylą się. Najważniejszym aktorem morskiej sceny nie jest woda, lecz wiatr. Uderzyło mnie to po raz pierwszy w pełni, gdy wspięliśmy się na ogromny, prawie półkolisty łuk muru z czarnego kamienia, który stanowił najbardziej na wschód wysuniętą część Diablej Siedziby. Choć czasy oblężeń skończyły się na długo przed upadkiem Ziemi, moi przodkowie wznieśli ten gigantyczny mur, jakby mieli się bronić przed inwazją armady. Szańce najeżone były trójkątnymi merlonami, tworzącymi jakby zęby piły, a pomiędzy nimi nawet niski mężczyzna mógł wyjrzeć i zobaczyć stalowoszare fale tłukące o podnóże klifu.
Wciągnąłem do płuc głęboki haust powietrza i westchnąłem, po czym po raz pierwszy tego dnia odezwałem się w standardowym języku:
– Chciałbym, żeby było już po wszystkim, Gibsonie.
Czując się tu bezpieczniej niż w innych częściach zamku, Gibson dostosował się do mojego standardowego, choć tylko na chwilę.
– Rozumiem ten szczególny ból. Okresy zmian mogą być trudne, ale zawierają w sobie największą sposobność do rozwoju, jak mi się wydaje. Stawisz czoło temu, co nadejdzie…
– Albo nie stawię – wtrąciłem.
Scholiasta prychnął i pozwolił mi poprowadzić się wzdłuż łuku muru do sękatego palucha Wieży Sabiny, widocznego w odległości mili od klasztoru scholiastów i niżej położonych ogrodów. Po chwili tej wędrówki Gibson znów w klasycznym angielskim