Pożeracz Słońc. Christopher RuocchioЧитать онлайн книгу.
zdarzało się nam też przechodzić na język cielciński, którym, nawet w tamtych wczesnych latach, władałem całkiem biegle. Rezerwowaliśmy go sobie jednak na bardziej prywatne lekcje, gdyby coś związanego z ksenobitycznymi Bladawcami mogło przyciągnąć uwagę jakiegoś fanatycznego zwolennika Zakonu.
– Na Teukros jest znacznie cieplej niż tutaj – powiedział Gibson, dostosowując się do mojego lothriadzkiego. – Masa komet w tym systemie nie była wystarczająca, żeby stworzyć trwały cykl wodny podczas terraformacji. Osadnicy używają tam piaskowego planktonu, żeby regulować powietrze, bo letnie temperatury na powierzchni są na tyle wysokie, że delikatniejsza flora uległaby spaleniu. – Tu przeszedł znów na klasyczny angielski i dodał: – Będziesz mógł porzucić te swoje śmieszne żakiety.
Owinąłem się szczelniej jednym z nich i wtuliłem twarz w wysoki kołnierz.
– Myślę, że ten sobie zostawię. – Prawda była taka, że wiedziałem, iż niebawem się rozstanę z moją garderobą i będę nosił albo piaskowo-biały kolor zakonny, albo zielony scholiastów. – Ale założę się, że kiedy znowu się spotkamy, będę ubrany w zieleń, jak ty.
– Już się nie spotkamy.
Nie powiedział tego z okrucieństwa. Dla scholiasty było to zwykłe stwierdzenie faktu. Uderzyło mnie jednak z taką siłą jak razy ojca i nie odpowiedziałem, potrzebując trochę czasu, żeby się z tym oswoić. Wiedziałem, że już nigdy nie zobaczę żadnego z tych ludzi. Imperium było rozległe, a ludzkie uniwersum jeszcze większe, a ja będę podróżował przez tę pustkę, zamrożony w fudze, przez długie lata. Zostawię ich wszystkich za sobą.
W tę ciszę Gibson wtrącił magiczne słowa.
– Napisałem list polecający.
Natychmiast się rozpromieniłem.
– Naprawdę? – Musiałem jednak ukryć swoją radość pod pozorną apatią, jak robił to Gibson, aby nic się nie wydało.
– Do tego kilka pomysłów, jak się wydostać poza nasz świat. Nie należy do nich stawianie na wspaniałomyślność piratów. – Starzec przyciągnął podbródek do piersi i postąpił krok, by stanąć w cieniu jednego z ogromnych merlonów, i wyglądał nagle jak wielka sowa o zielonym upierzeniu, a jego szata łopotała na wietrze. Dłonie wsunął w obszerne rękawy i obracał w nich coś. – Czy wiesz, mój chłopcze, że żyjemy w naprawdę pięknym świecie?
Nie było to pytanie, jakiego można by się spodziewać po scholiaście, nawet tak ludzkim jak Gibson z Syracuse, więc zatrzymałem się i obróciłem, by na niego spojrzeć. Pod jego oczami widniały ciemne kręgi, a przygarbione plecy uginały się jak pod wielkim brzemieniem. Sprawiał wrażenie postarzałego Atlasa u schyłku życia, zbliżającego się do końca swej heroicznej pracy polegającej na dźwiganiu ciężaru świata. Pokonując zaskoczenie i smutek sprzed paru chwil, odparłem:
– Tak, myślę, że tak.
Gibson uśmiechnął się uśmiechem delikatnym jak babie lato w jasnym świetle.
– Nie zabrzmiało to, jakbyś był o tym przekonany.
Mimo woli odwróciłem się i spojrzałem na budowlę z czarnego granitu i szkła, w której znajdowały się Wielki Stołp i bastion mego domu. To samo światło, które srebrzyło powierzchnię morza jak lustro, nie było dość silne, by rozświetlić zamek moich praojców, który, choć mieliśmy słoneczny dzień, zdawał się spowity jakimś chmurnym cieniem. Usłyszałem śmiech scholiasty.
– Chyba mi nie uwierzysz, ale wcale tego nie widzisz.
Wiedziałem, że ma na myśli ocean.
– Widzę.
– Kwatz – rzucił scholiasta, zwracając mi uwagę. – Ty tylko patrzysz. Ale nie widzisz.
Rozejrzałem się.
Ocean wyglądał tak, jak już powiedziałem: połać lekko pomarszczonego szkła z ołowianym, płomiennym połyskiem przy brzegu. Wietrzne Wyspy były o tej porze i z tej wysokości niewidoczne, a kilka chmur rzucało na morze głębokie cienie, zmieniając srebrzystą wodę w czerń, która przypominała otchłań kosmosu. Gibson miał rację. To było piękne.
– Pomimo tego, co dzieje się tam, wokół tych dalekich słońc – wygłosił Gibson monotonnym głosem, wciąż trzymając dłonie w długich rękawach swej szaty – i pomimo całej tej brzydoty, Hadrianie, świat jest piękny. – Wysunął dłonie z rękawów, w jednej trzymał małą, oprawną w brązową skórę książeczkę. – Trzymaj ją mocno. – Odetchnął głęboko. – Ostatnia lekcja, zanim odlecisz.
– Gibsonie? – Przyjąłem książeczkę i głośno przeczytałem tytuł: – Król o dziesięciu tysiącach oczu? Kharn Sagara? Otworzyłem okładkę i przewróciłem kilka kartek aż do pierwszej strony tekstu. Wepchnięta ciasno aż po grzbiet tkwiła tam mała koperta w kolorze złamanej bieli. List, który Gibson na moją prośbę napisał do scholiastów. Prędko zamknąłem książeczkę, lękając się, że wyposażony w kamerę dron może w każdej chwili przelecieć nad naszymi głowami, choć niebo było czyste, tylko w oddali krążyło stado mew. – Król piratów? Gibsonie, to powieść!
Podniósł dłoń, żeby mnie uspokoić.
– Po prostu taki podarunek od starca, w porządku? – Wzniesioną dłonią wykonał niedbały gest. – A teraz posłuchaj. To lekcja, której żaden prymas z kolegium cię nie nauczy ani żaden anagnosta Zakonu, jeśli w ogóle można tego nauczyć. – Znów się obrócił i spojrzał na morze. – Najłagodniejszą drogą świata jest ocean. Zapytaj każdego żeglarza, a powie ci, co mam na myśli. Nawet gdy staje się najgwałtowniejszy, Hadrianie… skupiaj się na jego pięknie. Brzydota świata uderzy w ciebie ze wszystkich stron. Nie da się tego uniknąć. Żadne szkolenie tego nie zmieni. – Byłem tak zachwycony, słuchając logika tej miary co Gibson mówiącego w taki sposób, że nie mogłem odgadnąć, co miał na myśli, gdy wspomniał o brzydocie świata. Teraz się zastanawiam, czy już wówczas wiedział, co tamten dzień chowa jeszcze dla nas w zanadrzu i jak prędko but opadnie, podobnie jak opadł na twarz tego biednego niewolnika podczas Kolosso. – W większości miejsc w galaktyce nie dzieje się nic. Natura rzeczy jest spokojna i w tym tkwi potęga. – Nie wiedziałem, co odpowiedzieć, ale obeszło się bez tego, gdyż Gibson zamknął temat, mówiąc: – Postąpisz dobrze, cokolwiek zrobisz.
Wsunąłem książkę pod pachę, po czym wiedziony nagłym impulsem znów uściskałem tego starego człowieka, który był dla mnie lepszy niż ojciec.
– Dziękuję, Gibsonie.
– Myślę, że żadnemu z nas nie sprawisz zawodu. – Wydałem z głębi siebie słaby odgłos protestu, ale gdy spróbowałem zdobyć się na jakieś słowa, Gibson dodał: – Swoim rodzicom też nie. Dowiedzą się, kiedy już cię tu nie będzie.
– Nie jestem tego taki pewien. – Wypuściłem starca z objęć. Miałem dwa tygodnie na poczynienie przygotowań, na pożegnania. Jednakże poza Gibsonem nie było chyba nikogo wartego pożegnań.
Uśmiechnął się, ukazując równy rząd małych białych zębów.
– Nikt nigdy nie ma pewności.
Czy była to tylko gra mojej wyobraźni? A może jakiś psikus srebrzystego światła? Miałem wrażenie, że na twarz scholiasty padł cień, jakby słońce schowało się za chmurą. Kiedy wspominam Gibsona, to widzę go takim, jaki był w tamtym momencie: przygarbiony, targany wiatrem, stojący przy parapecie muru obronnego, skurczony i smutny. Stary człowiek wsparty na lasce. Wspominanie go w jakimkolwiek innym świetle niż światło tamtego pięknego dnia zdaje się swoistym bluźnierstwem,