W grobie ci do twarzy. Andrzej F. PaczkowskiЧитать онлайн книгу.
telefon na miejsce.
– Co pani miała na myśli, wspominając, że się o mnie tyle mówi? – nie wytrzymałam i zadałam jej to pytanie. W końcu powinnam się dowiedzieć, co się dzieje.
– E tam, jak o wszystkich celebrytach.
– To znaczy?
– Że do kamery to się pani uśmiecha, ale pazury ma pani ostre. Zresztą, w porównaniu z pani mężem to właściwie jest pani święta, ale…
– Mężem? – wrzasnęłam na całe gardło.
– Z Norbertem Kiełbasą przecież! – zdziwiła się, patrząc na mnie jak na wariatkę.
Norbertem? Chyba nie wyszłam za mąż za kogoś, kto nazywa się Norbert? Boże, zaraz dostanę apopleksji, po co ta kobieta tu leży? Za jakie grzechy muszę słuchać takich potworności? I jeszcze ta „kiełbasa”… To jakaś paranoja.
– Czego pani się tak dopytuje i robi te dziwne miny? – zapytała wreszcie kobieta.
– Bo nic nie pamiętam. Uderzyłam się w głowę!
– Ha ha, dobre sobie – zaśmiała się. – Ma pani poczucie humoru, nie powiem. A w telewizji zawsze taka poważna się wydaje.
Nagle przyjrzała mi się uważnie.
– Naprawdę się pani uderzyła w głowę? To może stąd te bandaże?
– Tak. I straciłam pamięć, gdyby pani chciała wiedzieć.
– O Boże… – Zakryła sobie usta dłońmi.
– Co? – Znowu wlepiłam w nią wzrok.
– Była tu już policja?
– Niby dlaczego?
– Bo przypomniałam sobie, że panią od wielu dni poszukują.
– Mnie???
– Przecież pani zaginęła!
– Ja???
W tym momencie niewiele brakowało, abym zamieniła się w prawdziwą mumię. Bandaże mogły okazać się zupełnie na miejscu. Wiedzieli, co robią, zakładając mi je na głowę.
– No pani, chyba nie ja!
– Jak mogłam zaginąć, kiedy tu jestem?
– Teraz już pani pewnie jest odnaleziona.
– Chyba pani mnie z kimś pomyliła. – Pokręciłam przecząco głową.
– Nie. Jestem pewna, że to pani.
– Ale jak pani wycięli ten… te robaczki, to może też coś innego przy okazji naruszyli? Może z tego się pani plącze w głowie?
– Wypraszam sobie! – krzyknęła. – Teraz już mi pani zupełnie przypomina Marlenę. To na pewno pani. Cięty język, uszczypliwości, cała Marlena Kiełbasa. Nawet cienie pod oczami, to też się nie zmieniło.
– Nie jestem uszczypliwa!
– Skąd pani może wiedzieć, skoro straciła pamięć?
– Bo wiem, że taka nie jestem. W każdym razie czuję to.
– Nie może pani czuć, bo mówią, że pani nie ma serca!
– Proszę mnie nie obrażać!
– Mówię to, co się opowiada! Powtarzam.
– To niech pani już nie powtarza. Zresztą, odmawiam rozmowy z panią. Chcę leżeć w spokoju. W końcu jestem w szpitalu. Tu ludzie wracają do zdrowia.
– Ale zdjęcie mi pani podeśle?
– Zastanowię się.
– Jędza. Taka sama jak w telewizji, a niby że miła… – szeptała do siebie moja dzisiejsza współlokatorka, kładąc się na boku.
Odwróciłam się ze złością do ściany. W środku cała aż się trzęsłam. Zadzwoniłam po pielęgniarkę, aby mi dała coś na nerwy, ale oczywiście nikt się nie pojawił. Już ja jej pokażę, wygrażałam siostrze w duchu. Jak tylko stąd wyjdę, zajmę się nią. Zbyt długo tu nie popracuje. A jeśli kiedyś będzie potrzebowała trumny – oczywiście przy założeniu, że istotnie ta firma należy do mnie – może zapomnieć o zniżce!
Po jakimś czasie pojawiła się nowa pielęgniarka i dała mi do wypicia obrzydliwe lekarstwo, po którym od razu poczułam się znużona i zasnęłam, a kiedy się ocknęłam, łóżko naprzeciwko mnie było puste. Jakaś kobieta z wielką wprawą w pośpiechu zmieniała pościel.
– Wypisała się? – Wskazałam na łóżko.
– Nie.
– Gdzieś ją przewieziono?
– Do lodówki.
Nie zrozumiałam.
– Gdzie?
– Do prosektorium.
– Po co?
– A po co się tam wozi trupy? Na diagnostykę przecież. Pośmiertną.
– Jakie trupy? Przecież przed chwilą jeszcze żyła!
Nie polubiłam jej, ale coś mi tu nie grało.
– Przeszła ciężką operację. Wystąpiły komplikacje. Coś tam jej się w środku rozlało. I już.
Byłam dosłownie zszokowana.
– Ale wyglądała zdrowo! Nawet chodziła po sali!
– No właśnie, pewnie miała leżeć, a nie łazić. Ma za swoje.
Wzdrygnęłam się.
– Mówi to pani takim obojętnym tonem. Jakby tu nie chodziło o ludzkie życie.
– Gdyby pani wiedziała, ile takich przypadków mamy tutaj codziennie, też by pani podchodziła do tego w ten sposób.
– Na pewno nie! – nie zgodziłam się z nią.
– Na pewno tak – odcięła się. – Przynajmniej miejsce dla nowego pacjenta się zrobiło.
– Pani jest potworem!
– A pani kim? Może i pani łóżko do jutra się zwolni?
– Jak pani śmie?
Machnęła ręką i wyszła z pokoju.
Położyłam się, drżąc na całym ciele. Musiałam dojść do siebie. Nadal czułam się bardzo zmęczona. Ile mogło minąć czasu? Godzina? Dwie? Jeszcze był dzień, ale nigdzie nie widziałam zegarka. W końcu przypomniałam sobie o komórce. Podniosłam ją ze stolika i spojrzałam na wyświetlacz. Czwarta dziesięć. Zdjęcie było zrobione o trzeciej. Godzina z ogonkiem. Niby niewiele, a jednak tyle się zdarzyło. Ziewnęłam. Ależ chciało mi się spać. Przecież leżę cały dzień w łóżku, jak to możliwe? Zamknęłam oczy. Pomimo wzburzenia zaistniałą sytuacją znowu zapadłam w twardy sen.
Dzień minął, po nim nastał wieczór i wreszcie, choć czas wlókł się niemiłosiernie, zapadła noc. Pogaszono światła i wyłączono grające w oddali telewizory, słychać było jedynie od czasu do czasu kaszel jakiegoś chorego czy kroki przemykającej po korytarzu siostry.
Budziłam się i zasypiałam. Nie potrafiłam przestać myśleć o dociekliwej kobiecie, która rozpoznała mnie z telewizji. Miałam dziwne wrażenie, że coś się tu nie zgadza.
* * *
Kolejny dzień w szpitalu zaczął się jak zwykle bardzo wcześnie. Ktoś otworzył drzwi, zapalił światło. Jęknęłam. To znęcanie się nad ludźmi, przemknęło mi przez głowę. Zresztą, jeszcze śpię, to okropne, że ktoś ma mnie oglądać zaraz po przebudzeniu. Pewnie włosy sterczą