Pokój motyli. Lucinda RileyЧитать онлайн книгу.
też posiadłość swojej babki. Środki ze sprzedaży rezydencji w Kornwalii umieściła na lokatach. Miała również niewielki spadek po matce, która w wieku pięćdziesięciu pięciu lat zmarła na zapalenie płuc (Posy zawsze wydawało się to bardzo dziwne, bo przecież matka mieszkała we Włoszech).
Zastanawiała się nad sprzedażą Domu Admirała, ale jak powiedział jej agent nieruchomości, którego sprowadziła do wyceny, rzadko kto w obecnych czasach chce mieć aż tak duży dom. Nawet gdyby znalazła kupca, dostałaby dużo mniej, niż posiadłość była warta.
Poza tym ona ten dom uwielbiała i dopiero co tutaj wróciła, po tylu latach. Po stracie Jonny’ego chciała przynajmniej być wreszcie u siebie, wśród tego, co znała od najmłodszych lat.
Doszła do wniosku, że jeśli będzie żyła skromnie i od czasu do czasu dołoży coś z oszczędności, ich trójka może dać sobie radę.
W samotne ponure dni pierwszych miesięcy bez Jonny’ego charakter Nicka, pogodny i dobry, był dla niej wielką pociechą. Kiedy patrzyła, jak jej synek wyrasta na szczęśliwe dziecko i zadowolony drepcze po ogrodzie warzywnym, nabierała nadziei na przyszłość.
Oczywiście Nickowi było łatwiej. Nie mógł tęsknić za kimś, kogo w ogóle nie znał. Ale Sam był dość duży, by odczuć mroźny powiew śmierci, który wtargnął w jego życie.
– Kiedy wróci tata?
Posy pamiętała, jak co wieczór, tygodniami, zadawał to pytanie. Serce jej się krajało, kiedy widziała w jego wielkich niebieskich oczach, tak podobnych do oczu Jonny’ego, wyraz zagubienia. Musiała mobilizować wszystkie siły, by powtarzać synkowi, że tata już nie wróci. Że poszedł do nieba i stamtąd nad nimi czuwa. Wreszcie Sam przestał pytać.
Posy stała wsłuchana w bulgotanie wody, która już zaczynała się gotować. Rozmieszała granulki kawy w mleku na dnie kubka i dolała wrzątku.
Z filiżanką w dłoniach podeszła do okna i zapatrzyła się na wiekowy kasztanowiec, który latami zapewniał kolejnym pokoleniom dzieci bogate zbiory. Widać już było na nim małe kolczaste kulki, co zapowiadało koniec lata i nadejście jesieni.
Myśl o kasztanach przypomniała jej początek roku szkolnego – czas, którego w dzieciństwie synów zawsze się obawiała, bo zwiastował kupowanie nowych mundurków szkolnych, przyszywanie tasiemek z nazwiskiem, znoszenie kufrów ze strychu i tę straszną ciszę, która zapadała po wyjeździe chłopców.
Długo zastanawiała się, czy ma ich posłać do szkoły z internatem. W rodzinie jej i Jonny’ego to było oczywiste od pokoleń, lecz pod koniec lat siedemdziesiątych czasy się zmieniły. Wiedziała jednak, że dzięki tego typu edukacji sama nie tylko zdobyła wykształcenie, ale też nauczyła się samodzielności i dyscypliny. Jonny chciałby, żeby jego synowie wyjechali. Często mówił, że wyśle ich do tej samej szkoły, którą sam kończył. Posy sięgnęła więc do swoich oszczędności – pocieszając się, że babcia by to pochwaliła – i wybrała szkołę w Norfolku. Nie aż tak daleko, żeby nigdy nie zobaczyć, jak chłopcy grają w rugby, albo nie oglądać uczniowskich przedstawień – ale wystarczająco daleko, by nie kusiło ją zabierać ich do domu, kiedy tylko jeden z nich zacznie tęsknić.
Sam dzwonił do niej bardzo często – trudno mu było przywyknąć i stale miał jakieś zatargi z kolegami. Kiedy Nick też wyjechał do szkoły, trzy lata później, rzadko się odzywał.
W początkowym okresie jej wdowieństwa chłopcy byli mali, więc brakowało jej czasu dla siebie, ale gdy obaj znaleźli się w szkole i wreszcie go miała, wśród wilgotnych ścian powiało samotnością, która na dobre zagościła w jej sercu.
Po raz pierwszy w życiu trudno jej było znaleźć powód, by po przebudzeniu się rano wstać z łóżka. Uświadomiła sobie, że odebrano jej sens życia – tak jakby wyrwano środek, pozostawiając jedynie pustą skorupę. Wysłanie synów do szkoły było niczym ponowne przechodzenie żałoby.
To doświadczenie nauczyło ją pokory – do tej chwili nie rozumiała, czym jest depresja, uważała ją za słabość, ale w tym okropnym miesiącu po wyjeździe Nicka musiała przyznać, że to nie jest coś, z czego człowiek może się po prostu otrząsnąć, jak zawsze sądziła. Zdała sobie sprawę, że musi się czymś zająć, by nie myśleć stale o tym, jak bardzo tęskni za synami.
Pewnego jesiennego ranka odkryła w jednej z szuflad biurka w gabinecie ojca stertę starych planów ogrodu. Kiedy rzuciła na nie okiem, zobaczyła, że zamierzał zmienić parkowe tereny wokół domu w coś absolutnie wyjątkowego. Rysunki, osłonięte przed światłem, wcale nie wyblakły, a linie i proporcje zostały nakreślone pewną ręką ojca. Zobaczyła, że obok rotundy przewidział miejsce na ogród motyli, sporządzając listę bogatych w nektar bylin, które, jak wiedziała, w pełnym rozkwicie tworzyłyby całą feerię kolorów. Promenada między glicyniami miała prowadzić do sadu, gdzie byłyby jej ulubione owoce: gruszki, jabłka, śliwki, a nawet figi.
Obok ogrodu warzywnego zaplanował dużą szklarnię i mniejszy, ogrodzony płotem ogródek, który opatrzył podpisem: „Wierzbowy plac zabaw dla Posy”. Naszkicowane ścieżki w fantazyjny sposób łączyły różne fragmenty parku i Posy aż się zaśmiała, kiedy zobaczyła, że przy trawniku do krykieta miał powstać staw („by ostudzić co bardziej krewkich zawodników”). Dalej przewidywany był ogród różany „dla Adriany”.
Tego popołudnia poszła więc, ze sznurkiem i gałązkami wierzbiny, pozaznaczać granice niektórych z planowanych przez tatę części terenu, gdzie miały zostać posadzone szafirki, krokusy czy inne niezbyt wymagające rośliny cebulkowe – idealne, by przyciągnąć pszczoły, gdy te przebudzą się z zimowego snu.
Kilka dni później, zanurzając dłonie w miękkiej ziemi, Posy po raz pierwszy od wielu tygodni się uśmiechnęła. Zapach kompostu, lekko przygrzewające słońce nad głową i wkopywanie cebulek, które na wiosnę wybuchną kolorami, przypomniały jej pracę w ogrodach botanicznych Kew Gardens.
Tak zaczęła się jej pasja, która trwała już dwadzieścia pięć lat. Posy podzieliła ogromny teren na części i każdej wiosny oraz jesieni zagospodarowywała kolejne obszary, dodając do pomysłów ojca swoje własne. Jej największą dumą był ambitny projekt przy tarasie – misterny układ niziutko przystrzyżonych żywopłotów, okalających klomby pachnącej lawendy i róż. Pielęgnowanie tej części ogrodu było piekielnie trudne, ale zachwycający widok z salonu i sypialni wynagradzał wszystko.
Krótko mówiąc, ogród stał się jej panem, przyjacielem i kochankiem, pozostawiając niewiele czasu na cokolwiek innego.
– To wspaniałe, mamo – powiedział Nick, kiedy chłopcy przyjechali do domu na wakacje, a ona pokazała mu, nad czym pracuje.
– No tak, a co będzie na kolację? – spytał Sam, kopiąc piłkę na tarasie.
Posy przypomniała sobie, że jak był mniejszy, trzy razy rozbił szybę w szklarni.
Teraz, zbierając składniki, by upiec ciasto, które chciała zawieźć wnukom, Posy poczuła dobrze znane ukłucie wyrzutów sumienia, które pojawiały się niezmiennie, kiedy myślała o starszym synu.
Bardzo kochała Sama, ale zawsze wydawał się jej o wiele trudniejszy od Nicka. Może dlatego, że z młodszym synem łączyło ją dużo więcej. Choćby jego zamiłowanie do „starzyzny”, jak to nazywał Sam, kiedy widział, że młodszy brat cierpliwie odnawia wiekową, zżartą przez korniki szafkę. Sam, pobudliwy i energiczny, nie potrafił się na niczym dłużej skupić, podczas gdy Nick był o wiele spokojniejszy. Miał oko do piękna i Posy lubiła myśleć, że odziedziczył to po niej.
Okrutna prawda jest taka, myślała, wbijając jajka do ciasta, że można kochać swoje dzieci, ale to nie oznacza, że jednakowo się je lubi.
Najbardziej martwiło ją to,