Prom. Remigiusz MrózЧитать онлайн книгу.
kim pan jest. – Wskazała na pasażera, który poinformował ich o dziennikarzu. – I wiedzieli, kim ja jestem. Inaczej nie powiedzieliby nam, że pracują dla nieistniejącej gazety.
Mężczyzna pokiwał głową.
– Po drugie, mamy do czynienia przynajmniej z trzema zamachowcami, którzy są ze sobą w stałym kontakcie.
Przedstawiła swoje wnioski. Nikt nie zaoponował. Czuła, że przykuła absolutną uwagę wszystkich zebranych.
– Ten na górze raportował o wszystkim reszcie. Tylko po to mógł się tam znaleźć.
– Albo pilnował ciebie – zauważył Bærentsen.
– Mnie?
– No cóż, jesteś jedyną policjantką na pokładzie. Jeśli planowałbym zamach, wolałbym wiedzieć, czy nie stanowisz zagrożenia.
Sądziła, że Farerowie od razu zaprotestują. Z jakiegoś powodu przybysze z zewnątrz postrzegali takie miejsca jako oazy patriarchatu, ostatnie bastiony męskości czy też ostoje dyskryminacji wobec kobiet. Może wynikało to z surowej natury tubylców, a może z faktu, że miejscowi mężczyźni sprawiali wrażenie, jakby byli twardsi niż skały, z których składał się archipelag. Prawda była jednak taka, że kobiety cieszyły się na Farojach ogromnym szacunkiem. Nikomu nie przeszło przez myśl, by dezawuować ich rolę. Policjantka była traktowana tak samo jak funkcjonariusz płci męskiej. I w oczach zebranych Katrine mogła w istocie stanowić dla zamachowców równie duże zagrożenie, jak mężczyzna.
Katrine pomyślała, że w Danii byłoby inaczej. Po takiej deklaracji dostrzegłaby przynajmniej kilka protekcjonalnych spojrzeń.
Odchrząknęła.
– To oznacza także, że właściwie mamy jednego z nich – oznajmiła. – Jest na najwyższym pokładzie.
– Możemy się tam dostać? – spytała jakaś dziewczyna.
Dobre pytanie. Katrine spojrzała na Jóhana. Bærentsen jednak nie spieszył się, by przyjść jej z pomocą.
– Jeślibyśmy się postarali… może – burknął wreszcie.
– Tylko pod warunkiem że lina nadal jest zawieszona – zastrzegła Ellegaard. – W przeciwnym wypadku będzie trudno.
– No tak – przyznał Bærentsen. – Sądzisz, że ją wciągnął?
Zacisnęła usta i pokiwała głową. Dali mu się ograć jak dzieci, wystarczyło, że odstawił teatrzyk, w którym zagrał rolę przestraszonego młodego reportera.
– Właściwie nie wie, że odkryliśmy prawdę – dodał Jóhan. – Warto to sprawdzić.
Zamachowcy wydawali się zbyt dobrze przygotowani do realizacji swojego planu, by mogła w to uwierzyć. Mimo to postanowiła się przekonać.
Znów rozejrzała się po zebranych, szukając znajomej twarzy. Potrzebowała kogoś, kto będzie pilnował, by nikt za nimi nie ruszył. Ostatnim, czego potrzebowała, było odkrycie zwłok leżących na jednym z pokładów.
Nie dostrzegła jednak nikogo znajomego. Zbliżyła się do Jóhana.
– Znasz tu kogoś? – szepnęła.
– Żartujesz? Niemal wszystkich.
– A kogoś godnego zaufania?
– Nie.
Uniosła brwi. W sumie nie powinna się dziwić, Bærentsen nie słynął z szerokiego grona przyjaciół. Klientów miał bez liku, ale zwykłe ludzkie relacje utrzymywał chyba jedynie z żoną i Hallbjørnem. Zresztą w tym drugim wypadku o zwyczajności zapewne nie zawsze można było mówić.
– Mimo to potrzebujemy kogoś, kto zostanie na straży.
– Mam wybrać?
– Tak. Ja się nie orientuję.
Jóhan wytypował korpulentną kobietę, która dotychczas nie odezwała się ani słowem. Twierdził, że jest kierowniczką w zakładzie przetwórstwa ryb i z niezrozumiałych przyczyn cieszy się wśród ludzi pewnym respektem.
Katrine uścisnęła jej rękę, jakby zaszczytem było poznanie tak wybitnej persony, a potem wymusiła na niej deklarację, że zrobi wszystko, aby nie przepuścić nikogo do korytarza. Podniosły się głosy sprzeciwu, ale ostatecznie Ellegaard i Bærentsen wracali na górę sami.
Dotarli do ostatniego zakrętu korytarza, a potem wyszli na pokład. Po linie nie było śladu, po szalupie także nie.
– Kurwa mać – syknął Jóhan. – Opuścił się i odpłynął.
– Jak? Mechanizm był zablokowany.
– Sprawdzałaś po zejściu tutaj?
– Tak.
Ale mogłam się pomylić, dodała w duchu. Nie miała bladego pojęcia, jak działają systemy ratunkowe. Być może istniał sposób ręcznego opuszczenia szalupy.
– Widocznie sobie poradził.
– I tak po prostu odpłynął? Po co?
Spojrzeli na siebie. W jednej chwili oboje zrozumieli to, o czym powinni pomyśleć od razu.
Przypadli do barierki i popatrzyli w dół. Łódź rzeczywiście została opuszczona, ale jedynie o kilka pokładów niżej. Nie było widać, gdzie konkretnie się zatrzymała, ale nie ulegało wątpliwości, że nie dotyka tafli wody.
Bærentsen znów zaklął.
– Powinniśmy sami na to wpaść.
– Powinniśmy – zgodziła się. – Ale myśleliśmy wtedy na gorąco o tym, żeby jak najszybciej przedostać się niżej. A on miał wszystko zaplanowane od samego początku.
Jóhan rozejrzał się bezradnie. Widziała, że emocje w nim buzują, szukają ujścia. Nie należał do spokojnych, ale pewnie to samo mogłaby powiedzieć o większości Farerów. Mimo że wyspiarze nigdy nie wyrządziliby nikomu krzywdy bez powodu, potrafili być raptowni, jeśli nerwy brały górę. Od pewnego czasu bili zresztą rekordy bójek w pubach w Tórshavn.
– On, czyli kto? – wycedził przez zęby Bærentsen. – O co tym ludziom chodzi?
– Nie wiem, Jóhan.
– Przecież to był cholerny Farer – ciągnął, jakby jej nie słyszał. – Nie żaden dżihadysta.
– Mhm.
To wszystko zmieniało, ale trudno było powiedzieć, co dalej. Możliwości nadal było zbyt wiele, a teorie Ellegaard mogła mnożyć bez końca.
– A może nie Farer, ale Duńczyk dobrze mówiący po naszemu? – podsunął Jóhan. – Ten, który wygłosił swoje chore przemówienie, też mógł…
– Na tym etapie wszystko jest możliwe.
– A więc mogą to też być samotne wilki. W Danii na pewno są tacy, prawda?
– Przypuszczam, że jak w każdym kraju europejskim.
– Otóż to – mruknął Bærentsen, wciąż się rozglądając.
Miała wrażenie, że dąży do jakiejś konkluzji, ale nie kontynuował tematu. Oboje zgadzali się co do tego, że ewentualne motywacje zamachowców są jak dotąd niewiadome.
Katrine spodziewała się jednak, że niebawem je poznają. Zwłaszcza że nie zamierzała teraz odpuszczać. Przeciwnie. Czuła, że sytuacja obróciła się na ich korzyść.
Spojrzała w dół.
– Musimy skorzystać z tej okazji, Jóhan.
Nagle się ożywił. Najwyraźniej przetrawienie tego, co się działo, spowodowało, że nie pomyślał o kolejnej oczywistej rzeczy.