Głód. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
się.
Della była malutka, miała zadarty nos, zielone oczy i oślepiająco rude włosy ostrzyżone na pazia. Mimo niskiego wzrostu jej piersi były niezwykle duże, z pewnością godne okładki „Playboya”. Po pierwszym spojrzeniu w jej dekolt Shearson Jones postanowił się nimi zabawić. Della ubrana była w krótką sukienkę koktajlową o kolorze elektryzującego błękitu. Na szyi zawieszony miała mały szafirowy krzyżyk. W półmroku balkonu senator pochylił się nad nią niczym wielki niedźwiedź i rzekł:
– Ten krzyżyk spoczywa w najbardziej ekscytującym miejscu w całej stolicy tego kraju.
Party opuścili osobno. Nie było możliwości, aby Shearson mógł opuścić jakiekolwiek miejsce niezauważony. Spotkali się godzinę później w restauracji „Le Faisan”, gdzie senator Jones potraktował Dellę obiadem i spektaklem ukazującym, co też potrafi zjeść podczas jednego posiłku. A wepchnął w siebie wiktuały następujące: zupę z żółwi, świeżego pstrąga, pieczone przepiórki, polędwicę z jagnięcia, boeuf en croute, różne sałatki, sery, a na koniec wypił gorącą czekoladę z kremem.
Toasty (milczące) wznosili winem Hospices de Beaune.
Teraz, stojąc przy barku urządzonym w afrykańskim stylu (grube drewno dębowe, kanty zwieńczone minaretami, całość upstrzona lusterkami), Della przyrządzała dwie wódki z tonikiem. Shearson podniósł z podłogi niepozorną brązową skrzyneczkę i wyciągnął z niej telefon.
– Jesteś pewien, że mi ufasz? – zapytała Della, wyciskając cytrynę.
Shearson wystukał odpowiedni numer na aparacie i odpowiedział:
– Nie, wcale ci nie ufam. Ale jeśli chociaż jedno słowo z tego, co tu usłyszysz, znajdzie się w „Kansas City Herald-Examiner”, z miejca zamknę całą tę cholerną gazetę.
– Ty? A jaką armią się posłużysz?
– Wystarczę ja i Wendell Oliver, który, tak się składa, jest przewodniczącym Western States Communications, a ponadto trzyma pakiet kontrolny akcji tego brukowca. I bywa u mnie na kolacji co najmniej dwa razy w miesiącu.
Popatrzyła na niego uważnie. Najwyraźniej nie żartował.
– Och – westchnęła jedynie i podała mu drinka. Następnie usiadła na skraju otomany. Jej szeroki dekolt rozchylił się na tyle, że światło dzienne ujrzały dwie duże piersi. Shearson Jones tymczasem spokojnie palił cygaro i czekał, aż zgłosi się wywołany numer.
– Alan? – zapytał wreszcie.
Ostrożny głos po drugiej stronie warknął:
– Z kim rozmawiam?
– Alan, to ja, Shearson. Wszystko w porządku. Wiem, że to trochę dziwna pora na telefon, ale zdaje się, że wydarzyło się coś cholernie interesującego.
– Co to znaczy „interesującego”? – zapytał czujny głos z drugiej strony. Był ponadto głęboki, głośny, słychać w nim było silny akcent rodem z Georgii.
Shearson zrobił rozbawioną minę.
– Dokładnie to. Politycznie interesującego – sprawa może ukazać mnie w jasnym świetle, kiedy znowu staniemy do wyborów. Finansowo interesującego. W najwyższym stopniu!
– Mów dalej.
– Czy słyszałeś o problemach, wobec których stanęli farmerzy z Kansas i Północnej Dakoty u progu żniw? O pasożycie, jaki zaatakował pszenicę?
– Oczywiście. Nawet przed chwilą w telewizji. Już prosiłem Wilkinsa, żeby przygotował szczegółową informację na jutro rano.
Senator pokiwał głową.
– Dobrze. Mam nadzieję, że poinformowałeś mass media, co zamierzasz zrobić, tak? Świetnie. Z tego, co słyszałem, ten pasożyt jest cholernie niebezpieczny. Zgniły już setki akrów pszenicy i farmerzy nic nie mogą poradzić.
– I to się ciągle rozszerza – wtrącił Alan. – Jak do tej pory zanosi się na najgorsze plony w ciągu ostatnich dziesięciu lat, nawet jeśli do połowy przyszłego tygodnia uda się zahamować proces gnicia.
– Do mnie też dotarły takie słuchy – stwierdził Shearson. – Jednak chyba nie dzieje się nic takiego, co mogłoby zanadto nadwerężyć federalne rezerwy zboża. Mamy więcej tego cholerstwa w magazynach, niż bylibyśmy w stanie przeżreć przez najbliższe dziesięć lat, szczególnie od czasu, gdy przestaliśmy sprzedawać je Rosjanom. Jeśli o mnie chodzi, nie obawiam się, że coś złego spotka farmerów. Po prostu Matka Natura daje im trochę po dupie i sprawia, że może będą wdzięczniejsi za te wszystkie subsydia, które od nas otrzymują.
– Do czego zmierzasz, Shearson? – zapytał Alan ostrożnie.
– Jeszcze nie wiesz? – Z ironicznym uśmiechem na ustach senator Jones zaczął wyjaśniać. – Ta klęska jest spektakularna, groźna i przez jakiś czas będzie się znajdowała w czołówkach mass mediów. A to znaczy, że sytuacja wyzwoli w niektórych kręgach mocną, emocjonalną retorykę. Wiesz, o czym myślę. Usłyszysz, jak to wspaniali farmerzy co roku ryzykują całym swym dobytkiem, żeby naród miał co żreć; jak przerażająca zaraza stawia pod murem ogromną liczbę małych farmerów; jak oczywista jest potrzeba utrzymania, ba, podniesienia gwarantowanych cen, żeby wspaniali, szlachetni… i tak dalej, pozostali w tym interesie, bo inaczej naród nie będzie miał co jeść.
– Nie bardzo widzę w tym sens – stwierdził Alan.
– Och, zaraz zobaczysz, jeszcze chwilę. Reagując na taką gadaninę, my zaproponujemy utworzenie specjalnego funduszu ratunkowego, może nazwiemy go Pomoc dla Dotkniętych Zarazą Zbożową. Przegłosujemy w Izbie jakieś skromne pieniądze od rządu, na początek, powiedzmy – dziesięć milionów dolarów – a następnie zwrócimy się z gorącym apelem o wsparcie do prywatnych przemysłowców. Wykupimy całe stronice w „Fortune” i zamieszczać będziemy takie ogłoszenia: „Wdzięczni farmerzy z Kansas dziękują następującym osobom i instytucjom za pomoc…”. Zastosujemy standardowe sztuczki zmiękczające serca wyborców. To się spodoba zwykłym ludziom, rządowi, przemysłowcom, ba, nawet farmerom.
– Kupuję to – stwierdził Alan. – Ale jaki, do cholery, ty masz w tym interes?
Shearson odchrząknął, niezadowolony.
– Wolno dziś myślisz, Alan. Interes jest taki, że ty i ja zarządzać będziemy tym funduszem; będziemy mieli legalną i nieograniczoną władzę nad tymi pieniędzmi. My decydować będziemy o ich podziale. Oczywiście przyznamy sobie za to jakieś skromne pensje, w końcu włożymy w to wiele pracy. Poza tym będziemy mieli wiele poważnych wydatków – być może niezbędne okaże się nawet kupienie dosyć dużych obszarów ziemi, żeby na nich prowadzić badania; zdaje się, że zawsze marzyłeś o kawałku ziemi i własnej stadninie na starość, prawda? Widzisz, teraz możesz to osiągnąć, jednocześnie służąc wielkiemu narodowi amerykańskiemu!
Po drugiej stronie słuchawki przez długą chwilę trwała cisza. Wreszcie Alan się odezwał:
– I to wszystko legalnie? Jesteś pewien?
– Pod względem prawnym wszystko przygotuje Joe Dasgupta. Zapewne zażąda sporo forsy, ale gra jest warta świeczki.
– A jeśli w laboratoriach szybko sobie z tym poradzą i powstrzymają zarazę, zanim wyrządzi zbyt dużo szkód? Co wtedy?
– Alan, przyjacielu, nie bądź naiwny. To my decydujemy, co dzieje się w federalnych laboratoriach badawczych Departamentu Rolnictwa.
– To znaczy, że nawet jeśli rozpoznają zagrożenie, nie pozwolimy im tego ogłosić.
– Właśnie. Pozwolimy zarazie rozszerzać się tak długo, jak długo będzie to dla nas wygodne. Oprócz naszych laboratoriów pracuje nad tym jedynie stanowy zespół w Wichita, a wiesz, jak ograniczone