Dziedzictwo. Graham MastertonЧитать онлайн книгу.
– krzyknąłem. – Idę!
– Nie! – zawołała. – Nie chodzi o mnie! Nie o mnie! Spójrz na patio!
W pierwszej chwili nie zrozumiałem i dopiero kiedy zbliżyłem się do niej, pojąłem, że ona chce, abym się obrócił. I gdy to wreszcie zrobiłem, zamarłem, zupełnie nie wierząc w to, co zobaczyłem.
Błękitny, jedwabny szlafrok Sary, który powiesiła na oparciu krzesła, palił się. Płomienie lizały jeden z rękawów, a tył był już zupełnie spalony. Wstrząśnięci obserwowaliśmy w milczeniu, jak materiał się spala. Maleńkie kawałeczki płonącego jedwabiu unosiły się w wieczorne niebo, a potem znowu opadały na patio jak pióra postrzelonego kruka.
Chwyciłem Sarę za rękę i przedzierałem się na drugą stronę basenu. Wreszcie wydostałem się na brzeg. Woda z pluskiem kapała z mojego ubrania na betonową krawędź. Pomogłem Sarze się wydostać; ciągle trzymając się za ręce, zbliżyliśmy się do krzesła.
– Widziałeś to? – spytała. – Po prostu… się zapalił.
Podniosłem oczy i obserwowałem niebo.
– To musiała być jakaś przypadkowa iskra węgla drzewnego z czyjegoś barbecue. Tak myślę.
– Czy czujesz jakieś pieczyste? Przecież Johnsonowie wyjechali do Filadelfii.
Wciągnąłem powietrze przez nos.
– Nie jestem pewien. Może iskrę przyniósł wiatr. To się zdarza.
– Ale sposób, w jaki się zapalił…
Zaprowadziłem Sarę do domu. Miała rację – noc stawała się rzeczywiście chłodna, a ona była naga. Zanim weszliśmy do środka i zasunąłem drzwi, cała się trzęsła. Jej sutki skurczyły się i były twarde, a całe ciało pokrywała gęsia skórka.
– Idź na górę, weź gorący prysznic, a ja w tym czasie zrobię ci następnego drinka – powiedziałem. – Możesz włożyć mój gruby szlafrok frotté.
Pocałowała mnie, usta miała chłodne i drżące.
– Przynajmniej wiem, że nigdy nie pozwolisz mi się utopić. – Spojrzała na mnie, a potem poszła do łazienki.
Podszedłem do okna i patrzyłem przez chwilę na ogrodowe krzesło. To musiała być zabłąkana iskra. Nie było innego wyjaśnienia. Rozgrzana do czerwoności kruszyna węgla mogła w letni wieczór przelecieć na wietrze wiele mil i jeszcze zapalić wszystko, na co spadła. Szeryf Young powiedział mi to kiedyś, a musiał mieć przecież do czynienia z większą liczbą ogrodowych pożarów, niż ja sprzedałem w życiu krzeseł o tarczowych oparciach.
Przyrządziłem kolejne dwa drinki i zaniosłem je do salonu. Pomieszczenie było długie i miało obniżony sufit. Stał w nim duży staroświecki kominek z mosiężnymi wilkami, a obok zestaw składający się z szufli, pogrzebacza i szczypców do nakładania węgla – wszystko o uchwytach z mosiądzu. Ściany były gładkie i pobielone wapnem, tak by ich kolor nie przeszkadzał w odbiorze dwu wspaniałych, wczesnoamerykańskich obrazów, które powiesiliśmy na obu końcach pokoju. Jeden namalował John Singleton Copley. Była to druga wersja jego słynnego malowidła z 1778 roku, a przedstawiała nagiego mężczyznę wśród morskich fal. W kierunku nieszczęśnika płynął żarłoczny rekin, a na łódce, wiosłując, nadciągali marynarze z pomocą. Drugi obraz to namalowany przez Gilberta Stuarta portret poważnego gentlemana w peruce i czarnym kapeluszu. Zapaliłem lampy, które oświetlały obrazy, a potem podszedłem do kominka i zacząłem układać szczapy w stos.
– Ricky! – usłyszałem z góry.
Właśnie wyjąłem zapałkę z pudełka i miałem ją zapalić, ale na dźwięk głosu Sary odwróciłem się od kominka i podszedłem do podnóża schodów.
– Wszystko w porządku? – spytałem.
– Jasne. Czuję się lepiej po ciepłym prysznicu. Zostawiłeś szlafrok na dole?
– Nie sądzę, chyba zdjąłem go rano w bibliotece.
– Możesz go dla mnie poszukać?
Przeszedłem wyłożonym płytkami korytarzem i otworzyłem drzwi do biblioteki. Ktoś zaciągnął zasłony i było tam niezwykle ciemno. Sięgnąłem do włącznika światła, ale kiedy go znalazłem i przekręciłem, światło nie zabłysło. Zawahałem się i zmarszczyłem brwi. Ubiegłej nocy lampy działały zupełnie dobrze, a było ich tu sześć, wliczając kinkiety umieszczone dokoła na ścianach. Wszystkie żarówki nie mogły się jednocześnie przepalić. Może zepsuł się bezpiecznik w dolnym obwodzie, ale gdyby tak było, lampy w salonie także by się przecież nie paliły. Pchnąłem trochę mocniej drzwi i zajrzałem do środka.
To absurd, ale byłem pewien, że ktoś jest w bibliotece i obserwuje mnie. Wytężyłem wzrok, lecz udało mi się jedynie dostrzec róg biurka i światło z holu odbite w pokrywie maszyny do pisania Olivetti. Wytężyłem słuch, ale do moich uszu dotarły tylko szelesty pędów bugenwilli poruszających się na zewnątrz w wieczornym wietrze.
– Ricky?! – zawołała Sara.
– Światła poszły! – odkrzyknąłem. – Będę za minutę.
Zrobiłem krok do przodu i wtedy dostrzegłem złowrogą parę oczu. Były zmrużone jak ślepia zwierzęcia – wilka albo lisa – a przy tym dziwnie fosforyzujące. Stałem, wstrzymując oddech, żeby wychwycić nawet najlżejszy dźwięk, ale serce waliło mi tak głośno, że ktoś na zewnątrz budynku mógłby pomyśleć, iż robię taki hałas, ustawiając książki na półkach.
Oczy zmrużyły się powoli.
– Saro – powiedziałem, ostrzegając ją, choć nie sądziłem, żeby mnie usłyszała. – Saro, mamy gościa w bibliotece.
Teraz usłyszałem słaby dźwięk jakiegoś warczenia czy mruczenia. Brzmiał jak grzechoczące rzężenie w gardle dzikiego zwierzęcia. Może przypadkowo przez drzwi patio zawędrował do domu kojot albo nawet lew górski. Może jakieś zwierzę uciekło z rezerwatu i zdołało dotrzeć aż tutaj. Tygrys, puma czy inne.
– Kto tu jest? – krzyknąłem, starając się, aby mój głos zabrzmiał energicznie i pewnie.
Nie było odpowiedzi. Ciche pomrukiwanie trwało nadal. Stopniowo wycofywałem się. Na ścianie w kuchni był telefon, tylko kilkanaście kroków ode mnie. Pomyślałem, że mógłbym po cichu i szybko dostać się do niego, zanim to, co jest w bibliotece, zdecyduje się pójść za mną. Miałem przed oczyma żywe wspomnienie jakiejś biało-czarnej fotografii – którą widziałem wiele lat temu w „Look” – przedstawiającej dozorcę z zoo, szkaradnie pokaleczonego przez lwa. Krew, kości, ból na twarzy. A co ten irytująco jowialny przewodnik w rezerwacie dzikich zwierząt powiedział dziś po południu? „Nie przejmujcie się, ludzie, lwy nie są niebezpieczne, póki nie zdecydują się was zjeść”.
Byłem w połowie korytarza, wycofując się na palcach, kiedy zobaczyłem, że światła w bibliotece zaczynają się rozjaśniać. Nie zapaliły się nagle, jak to się zwykle dzieje, lecz żarzyły się, nabierając mocy w przerywanych falach, jak gdyby rejestrowały bicie serca kogoś, kto umiera, ale wytęża siły, żeby wrócić do życia. Dostrzegłem wokół nich osobliwą, niebieskawą poświatę, która przypominała mi błyskawicę pioruna.
Zawahałem się. Rozsądną i dojrzałą decyzją byłoby pobiec po prostu do telefonu i zadzwonić do biura szeryfa. „Pomocy! Pomocy! Jakieś dzikie zwierzę ukryło się w mojej bibliotece!” Ale teraz, kiedy światła mrugały, mój strach począł odpływać, a zamiast niego rosła we mnie ciekawość. Jeżeli w bibliotece naprawdę znajdowała się puma, musiała być dokładnie tak samo przerażona jak ja i ryzyko, że rzuci się na mnie, było niewielkie. Chociaż jaka była szansa, iż to rzeczywiście puma? Jedna na milion. Daleko bardziej prawdopodobny był bezpański pies albo wędrowny kot. A co powiedziałaby