Wspomnienia w kolorze sepii. Anna J. SzepielakЧитать онлайн книгу.
skrzywiła się tylko dlatego, że przyjaciółka nie mogła jej w tej chwili zobaczyć.
– Od kiedy skończył mi się ten niższy ZUS dla początkujących przedsiębiorców, rzeczywiście jest ciężko – wyznała. – W sumie teraz pracuję głównie na składki. Ale to nieważne. – Przybrała sztucznie wesoły ton. – Kiedy będziesz w domu?
– Za kilka dni. Musimy jeszcze wpaść z Adamem do teściów. Stęsknili się za Ulą.
– A zastanawiałaś się już nad moją prośbą?
– Masz na myśli to drzewo genealogiczne? Pewnie. Namaluję ci, co zechcesz. Sprawdziłam tu nawet przez internet, że można kupić w Polsce takie rzeczy. To ciekawy pomysł i z tego, co widziałam, na razie robi to niewielu plastyków. Musisz mi tylko przygotować możliwie wyraźne zdjęcia swojej rodziny i spisać wszystkie dane.
– Wiem. Tylko pamiętaj, że ten obraz ma być niespodzianką. Chcę to jakoś tak zorganizować, żeby nikt się nie zorientował, do czego są mi potrzebne informacje o przodkach.
– Dasz radę – pocieszyła ją Marta. – W zeszłym roku też odkryłam parę ciekawostek przy okazji wizyty Amerykanek. I szkoda, że kompletnie nie mam czasu na dalsze badania przeszłości, bo to szalenie wciąga.
W tym momencie z podwórka dobiegło ujadanie Tofika. Joanna poderwała się z krzesła z nożem w dłoni.
– Asia? Co tam się dzieje u ciebie? – Z telefonu dobiegło zaniepokojone pytanie.
– A niech to! – Sapnęła Joanna, wyglądając przez okno. – Przepraszam cię, ale muszę kończyć. Chyba przyszedł kolejny filantrop z okazem muzealnym. Muszę iść. Pa.
Przy furtce zastała organistę, trzymającego jakiś niekształtny przedmiot owinięty w grube zielone płótno.
– Dzień dobry ślicznej pani Joasi… – zaczął, ale przymilny uśmiech zamarł mu na ustach.
– Dzień dobry. Cóż pana do mnie sprowadza? – Zmrużyła oczy, oślepiona przez słońce. – Chór ma przecież wakacje.
Ponieważ mężczyzna nie odpowiadał, zorientowała się, że jakoś dziwnie na nią patrzy. Idąc za jego wzrokiem, spojrzała po sobie.
Wybiegła z kuchni tak, jak stała, z rozwichrzonymi włosami i na dodatek bez okularów, które zdjęła, żeby ochronić je przed wybrudzeniem podczas drylowania. Na rękach wciąż miała żółte gumowe rękawiczki mocno upaćkane sokiem z wiśni, który spływał jej teraz aż do łokci, zostawiając na ciele nierówne czerwone smugi. Niebieski podkoszulek, stare dżinsowe spodenki, a nawet twarz Joanny także nosiły ślady rozmazanych czerwonych plam. Efektu dopełniał krótki ostry nożyk, który trzymała w osobliwie obronnej pozycji, ostrzem celując prosto w organistę.
– O przepraszam – bąknęła i opuściła ręce, chowając nóż za plecami. – Właśnie robię dżemy wiśniowe. Cicho, Tofik! – rzuciła w kierunku jamnika, który gorliwie obszczekiwał stojącego za furtką mężczyznę.
Właściwie była wdzięczna swojemu pupilowi, bo teraz mogła na niego zrzucić winę za trzymanie gościa na chodniku. Postanowiła później wynagrodzić psu jego oddanie jakimś smakołykiem.
– No widzi pan, jakiego mam psa obronnego. Nawet nie mam jak pana wpuścić do środka – tłumaczyła z uśmiechem, rozkładając bezradnie ręce. – Przyniósł pan coś dla Marty?
– Co? A, tak. – Mężczyzna odzyskał mowę. – Przepraszam, że się tak zapatrzyłem, ale jakoś mi się pani z moim bratem skojarzyła.
– Słucham? – wyrwało się Joannie.
Jej chłodny ton był w tej chwili w pełni uzasadniony. Żadna kobieta nie chciałaby zostać porównana do mężczyzny, na dodatek rzeźnika, nawet jeśli był znakomity w swoim fachu i dostarczał połowie miasteczka pysznych wędlin własnej produkcji.
– No… chciałem powiedzieć, że… – plątał się. – Przyniosłem tasak. – Niezdarnie zsunął zielony materiał z trzymanego przedmiotu.
Nieco wyszczerbione, ale doskonale utrzymane stalowe ostrze groźnie błysnęło w słońcu. Kompletnie zaskoczona Joanna aż się cofnęła o krok, gdy mężczyzna ponad prętami metalowej furtki wyciągnął w jej stronę wielkie ciężkie narzędzie.
– Po co to? – bąknęła.
– No, dla pani Marty – odparł. – Na wystawę.
– Ach, na wystawę! To ja przepraszam, jestem ostatnio taka rozkojarzona. Pewnie z rzeźni dziadka? – Starała się, aby w jej tonie było słychać uprzejme zainteresowanie.
– Tak. – Organista się rozpromienił. – To nasza najcenniejsza rodzinna pamiątka, od czasu gdy stara rzeźnia spaliła się w czasie wojny. Brat miał przynieść, ale wolałem osobiście. Pomyślałem, że może przy okazji wpadnę na herbatkę i pokażę pani zdjęcia z uroczystości Bożego Ciała. Na próbach nie było na to czasu. Mam je na pendrive’ie.
Joanna całą sobą wyczuwała, że organista aż pali się do tego, żeby wejść do środka i roztoczyć przed nią swój urok osobisty. Nie miała jednak na to ani ochoty, ani czasu. Gdyby tylko umiała przełamać nawyk bycia taktowną i miłą w każdej sytuacji, z radością powiedziałaby mu wprost, żeby wreszcie dał jej spokój.
„Nie, tak nie wypada – pomyślała z rezygnacją. – Facet się postarał, przywlókł to żelastwo. Byłoby mu przykro. Niech to jasny piorun!” – zaklęła w myślach i uśmiechając się, wyciągnęła rękę po tasak.
– Bardzo dziękuję w imieniu Marty, ale niestety nie mam teraz czasu – wyjaśniła. – Jak pan widzi, jestem okropnie zajęta w kuchni.
– Może innym razem? – Nie dawał za wygraną.
– A tak, może. – Ugięła się nieco pod ciężarem narzędzia.
– Szkoda. No cóż… Proszę tylko przekazać pani Marcie, żeby dobrze zadbała o naszą pamiątkę rodzinną. To oczywiście do zwrotu jest. Brat rozstał się z tym bardzo niechętnie, ale dla dobra dzieciaków możemy się poświęcić. Edukacja jest najważniejsza.
– Oczywiście. Do widzenia panu – pożegnała się.
W kuchni z ulgą odłożyła na stół morderczy przedmiot.
– Cholera – mruknęła do siebie. – Po co ja to wzięłam? Marta mnie zamorduje… No cóż, jaki amant, taki prezent. Inne kobiety dostają od mężczyzn kwiaty. Ja dostaję tasaki.
* * *
Głośny huk na parterze poderwał Joannę z pościeli. Półprzytomnym wzrokiem rozejrzała się wokół siebie.
– Co jest? – mruknęła rozespana, przecierając oczy.
Przez szeroko otwarte okno wpadało do pokoju ciepłe powietrze pachnące latem. Dzień zapowiadał się upalnie.
– Tofik, coś ty znowu zmalował, niecnoto? – rzuciła w przestrzeń gderliwym tonem.
Odpowiedziało jej obrażone szczeknięcie psa. Zdziwiona spojrzała w dół. Brązowy jamnik, leżący na swoim posłaniu pod oknem, uniósł głowę.
– Chwila, skoro ty jesteś tutaj… – mruknęła i spojrzała na zegarek stojący na komodzie.
Była 7.30. Lekko spłoszona obróciła się w stronę zamkniętych drzwi do pokoju. Zamykała je na noc z przyzwyczajenia, mimo że od czasu zamążpójścia Janiny i śmierci ojca mieszkały z mamą tylko we dwie. W tej chwili, nie licząc towarzystwa zwariowanego jamnika, była w domu sama. Przynajmniej tak się jej wydawało.
Matka przeniosła się do Janiny i nic nie zapowiadało, żeby miała w najbliższym czasie wrócić. Opieka nad noworodkiem, córką i