Była sobie rzeka. Diane SetterfieldЧитать онлайн книгу.
jakaś kobieta. Przypuśćmy, że jest jakieś dziecko. Są gorsze błędy, które może popełnić młody człowiek. Jeśli Robin się zakochał i z tej miłości zrodziło się dziecko, to pierwsi powitamy je z radością. Nasze serca są wystarczająco silne, prawda?
– Lecz czemu ten list został zniszczony?
– Może wynikły jakieś trudności. Niewiele jest rzeczy, których nie może naprawić miłość, a u nas jej nie brakuje. A tam, gdzie miłość nie wystarczy, pieniądze dokonają dzieła.
Popatrzył ze spokojem w jej zdrowe, niebieskie oko i czekał, aż ulotni się z niego troska i powróci spokój.
– Masz rację. Zatem co zrobimy? Porozmawiasz z nim?
– Nie. Na razie nie. – Odwrócił się do listu i wskazał jeden z kawałków. – Jak myślisz, co tu jest napisane?
Pokręciła głową. Rozdarcie biegło poprzecznie przez środek słowa i oddzielało górną część od dolnej.
– Myślę, że to Bampton.
– Bampton? Och, to zaledwie cztery mile stąd!
Robert Armstrong spojrzał na zegarek.
– Teraz już za późno, żeby tam jechać. Muszę jeszcze oprawić te tusze i sprzątnąć. Jeśli się nie pospieszę, to zanim nakarmię świnie, zrobi się ciemno i nie będę widział, co robię. Wstanę wcześniej i z samego rana pojadę do Bampton.
– Dobrze, Robercie.
Odwróciła się, żeby odejść.
– Uważaj na sukienkę!
*
Wróciwszy do domu, Bess Armstrong podeszła do sekretarzyka. Kluczyk przekręcił się w zamku z trudem. Tak było od czasu, gdy zamek został naprawiony. Do dziś pamiętała ten dzień, kiedy Robin miał osiem lat. Weszła do domu i zobaczyła sekretarzyk z wyrwanym zamkiem. Wszędzie poniewierały się papiery, znikły pieniądze i dokumenty. Robin wziął ją wtedy za rękę i powiedział:
– Spłoszyłem złodzieja, był obdarty i groźnie wyglądał. Popatrz, mamo, tam uciekł, przez otwarte okno.
Jej mąż natychmiast ruszył szukać złodzieja, lecz ona nie poszła w jego ślady. Zamiast tego przesunęła przepaskę na drugie, zdrowe, oko i odsłoniła to, które patrzyło nieco w bok, z ukosa, i widziało rzeczy, których normalny wzrok nie dostrzegał. Położyła synowi dłonie na ramionach i skierowała na niego widzące oko. Kiedy mąż, nie znalazłszy ani śladu groźnie wyglądającego złodzieja, wrócił do domu, Bess powiedziała:
– Nie dziwię się, że go nie znalazłeś, ponieważ nikt taki nie istniał. To Robin był złodziejem.
– Niemożliwe! – zaprotestował Robert Armstrong.
– Był za bardzo zadowolony ze swojej zmyślonej historii. Jestem pewna, że to on.
– Nie wierzę w to.
Nie doszli do zgody, więc historia ta została zagrzebana głęboko i spoczywała pod ciężarem mijających dni. Lecz za każdym razem, kiedy Bess przekręcała w sekretarzyku kluczyk, przypominała sobie tamten dzień.
Złożyła kartkę w kopertę, wsunęła do środka wszystkie nieodczytane skrawki listu, potem zebrała poskładane słowa i je również wsunęła do środka. Trzymając w palcach trzy ostatnie fragmenty, zawahała się, jakby nie chciała się z nimi rozstawać. W końcu dołączyła je do reszty, mrucząc przy każdym niczym zaklęcie:
Alice.
Alice.
Alice.
Wysunęła szufladę sekretarzyka, lecz zanim włożyła kopertę do środka, coś ją powstrzymało. Nie, nie list. Nie ta stara historia z wyłamanym zamkiem. Coś innego. Jakby przez pokój przeciągnął prąd powietrza.
Próbowała uchwycić to uczucie, aby je nazwać. Prawie za późno, lecz jednak przelotnie je złapała, albowiem nagle usłyszała w pustym pokoju swoje własne słowa:
– Coś wisi w powietrzu.
*
Robert Armstrong kończył na dworze ostrzenie noża. Zawołał swojego drugiego i trzeciego syna i razem dźwignęli martwe zwierzęta i powiesili je na hakach, aby krew ściekała do kanalika. Opłukali ręce w wiadrze z deszczówką i wylali wodę na klepisko, aby zmyć miejsce uboju. Następnie kazał chłopcom dokończyć mycie podłogi, a sam wyszedł nakarmić świnie. Zwykle robili to razem, lecz kiedy jakaś ważna sprawa chodziła mu po głowie, wolał pracować sam.
Bez wysiłku podniósł worki z ziarnem i nasypał paszę do koryt. Poskrobał jedną lochę za uchem, potarł drugą po boku, tak jak lubiły. Świnie są niezwykłymi zwierzętami i choć większość ludzi jest zbyt ślepa, aby to dostrzec, ich inteligencja odzwierciedla się w oczach. Robert przekonał się, że każda z nich ma własny charakter, własne zdolności i kiedy wybierał młodą loszkę do hodowli, kierował się nie tylko zaletami ciała, lecz również inteligencją, zapobiegliwością, intuicją, czyli cechami właściwymi dla dobrej matki. Zwykle rozmawiał ze świniami podczas karmienia i dzisiaj również miał każdej z nich coś do powiedzenia.
– Co cię ugryzło, że się tak boczysz, Doro, hę?
Albo:
– Jak tam, Poll, czujesz dzisiaj swoje latka, co?
Wszystkie maciory Roberta miały swoje imiona. Świń, które trzymał na stół, nie nazywał, na wszystkie wołał „prosiaczek”, lecz kiedy wybierał nową loszkę do hodowli, nadawał jej imię na tę samą literę co jej matce. Dzięki temu łatwiej mógł śledzić linie genealogiczne.
Podszedł na koniec chlewu do Marthy, która miała się prosić za cztery dni. Napełnił jej koryta paszą i wodą. Locha dźwignęła się ciężko ze słomy i poczłapała do bramki, gdzie stało koryto, lecz nie zaczęła od razu jeść, tylko oparła brodę o poprzeczkę i zaczęła się szorować. Robert pogłaskał jej łeb między uszami i zwierzę chrząknęło zadowolone.
– Alice – powiedział w zadumie, bo sprawa listu nie dawała mu spokoju. – I co, Martho, rozumiesz coś z tego?
Maciora popatrzyła na niego mądrymi ślepiami.
– Sam nie wiem, co o tym myśleć – przyznał. – Czyżby to było nasze pierwsze wnuczę? A Robin…? Co się z nim dzieje? – Westchnął ciężko.
Martha przez chwilę wpatrywała się w jego buty stojące w błocie, a kiedy ponownie podniosła łeb, posłała mu wymowne spojrzenie.
Robert pokiwał głową.
– Masz rację. Maud by wiedziała. Ale Maud nie ma.
Matka Marthy, Maud, była najlepszą lochą, jaką widział. Wydała na świat wiele miotów i nigdy nie straciła ani jednego prosięcia przez przypadek czy zaniedbanie, a co więcej, słuchała go tak jak nigdy żadne zwierzę. Była cierpliwa i delikatna, pozwalała mu się wygadać. Kiedy opowiadał o radościach, jakie sprawiają dzieci, jej oczy błyszczały z zadowolenia, kiedy zaś dzielił się z nią troskami – o Robina, niemal zawsze chodziło o niego – napełniały się mądrością i współczuciem. Nigdy nie wychodził z chlewu niepokrzepiony na duchu. Słuchała tak spokojnie i życzliwie, że mógł powiedzieć wszystko, co mu leżało na sercu, i czasem dopiero kiedy wylał przed nią swoje myśli, uprzytamniał sobie, co mu chodziło po głowie. Zadziwiające, jak umysł potrafi się ukrywać w cieniu, dopóki nie trafi się odpowiedni powiernik, a Maud była doskonałą powierniczką. Bez niej być może nigdy by nie odkrył pewnych rzeczy o sobie czy o swoim synu. Kilka lat temu w tym samym miejscu opowiedział jej o niezgodzie panującej między nim a żoną na temat Robina oraz złodzieja, który włamał się do sekretarzyka. Kiedy opowiadał, zobaczył tę historię w nowym świetle i zdał sobie sprawę z czegoś, co wcześniej umknęło jego uwagi. „Widziałem