Эротические рассказы

Była sobie rzeka. Diane SetterfieldЧитать онлайн книгу.

Była sobie rzeka - Diane Setterfield


Скачать книгу
postanowił puścić ten fakt w niepamięć. Nie było to trudne, ponieważ kochał chłopca całym sercem. Postanowił zbudować razem z Bess rodzinę nie podzieloną i rozszczepioną, lecz całą i spójną, i nie chciał dopuścić, aby któryś z jej członków został odsunięty na bok. Miłości starczyło dla wszystkich. Miłość utrzymała ich razem. Lecz kiedy zrozumiał, że złodziejem, który wyłamał zamek w biurku i splądrował jego zawartość, był syn, zaczął płakać żywymi łzami. Maud spoglądała na niego zaciekawiona. I co teraz? Znalazł odpowiedź. Jeśli pokocha chłopca jeszcze mocniej, to wszystko uda się naprawić. Od tej pory będzie bronił go jeszcze goręcej niż przedtem.

      Maud popatrzyła na niego ponownie. „Serio?”, zdawała się mówić.

      Na myśl o Maud łzy nabiegły mu do oczu. Jedna kapnęła na grubą szyję Marthy, przykleiła się do rdzaworudej szczeciny i spłynęła na ziemię.

      Robert wytarł twarz mankietem.

      – Co za głupota – zbeształ samego siebie.

      Martha popatrzyła na niego spokojnie spod jasnobrązowych rzęs.

      – Ty też za nią tęsknisz, prawda? – Odniósł wrażenie, jakby jej oczy zaszły mgłą. – Ile to minęło? – Policzył w pamięci. – Dwa lata i trzy miesiące. Kupa czasu. Kto ją ukradł, Martho? Byłaś przy tym. Czemu nie kwiczałaś, kiedy ktoś przyszedł i zabrał twoją matkę?

      Ciężarna maciora patrzyła na niego długo i uważnie. Robert przyglądał się jej, próbując odczytać coś z wyrazu jej oczu, lecz tym razem mu się nie udało.

      Kiedy ostatni raz podrapał lochę pod brodą, podniosła łeb i odwróciła go w stronę rzeki.

      – O co chodzi?

      Spojrzał w tamtym kierunku. Niczego nie usłyszał ani nie zobaczył. Lecz coś się musiało dziać… Wymienili z Marthą spojrzenia. Nigdy przedtem nie widział w jej oczach takiego wyrazu, lecz wystarczyło, żeby porównał go z własnymi odczuciami, aby zrozumieć, o co chodzi.

      – Myślę, że masz rację, Martho. Coś wisi w powietrzu.

      Pani Vaughan i rzeczne gobliny

      W kąciku oka utworzyła się wodna perła. Oko należało do młodej kobiety leżącej na dnie łodzi. Wilgotny paciorek spoczywał w miejscu, gdzie różowe wnętrze powieki pęcznieje w filigranową siateczkę kanalików łzowych. Zadrżała na rzęsach od kołysania wody, lecz nie stoczyła się, nie rozpłynęła.

      – Pani Vaughan?

      Przez jakiś czas kobieta wiosłowała po rzece, lecz później wciągnęła wiosła i pozwoliła, by łódź podryfowała w kierunku przybrzeżnych szuwarów i tam się zatrzymała. Zanim dobiegło ją wołanie, mgła spłukała z przyzywającego głosu naglącą niecierpliwość. Słowa docierały do jej uszu tak rozmiękłe, półpłynne, że brzmiały niewiele głośniej od jej myśli.

      „Pani Vaughan…” To ja, pomyślała Helena, choć nazwisko brzmiało obco, jakby należało do innej osoby. Wyobraziła sobie jakąś panią Vaughan, zupełnie niepodobną do niej. Jakąś starą kobietę. Trzydziestoletnią. Przypominającą portrety, które wisiały w domu jej męża. Taka dziwna wydawała się myśl, że jeszcze kilka lat temu była Heleną Greville. Miała wrażenie, jakby od tamtej pory minęła cała wieczność. Przypominała sobie tę dziewczynę; znała ją, nawet bardzo dobrze, lecz nigdy więcej jej nie zobaczy. Helena Greville odeszła na zawsze.

      – Za zimno jest, żeby pani wychodziła, pani Vaughan.

      Tak, zimno. Dużo zimna. Helena policzyła zimna: zimno z powodu braku płaszcza, zimno z powodu braku rękawiczek i kapelusza. Zimno wilgoci, od której mokra sukienka przyklejała się do ciała i wywoływała gęsią skórkę na ramionach, piersi i nogach. Zimno powietrza, które kłuło ją w nozdrza, wpływając do dygoczących płuc. Po nich przychodziła kolej na zimną rzekę. To zimno było najbardziej ociężałe, powoli przenikało przez grube dno łodzi, lecz kiedy przenikło, zaczęło ją palić w łopatki, w tył głowy, w żebra, w kręgosłup – we wszystkie miejsca, którymi jej ciało stykało się z twardymi deskami. Rzeka trącała łódź i usypiającym kołysaniem wysysała z Heleny ciepło.

      Zamknęła oczy.

      – Jest pani tam? Och, na miłość boską, niech pani odpowie!

      Ma odpowiedzieć… To słowo poruszyło w niej wspomnienie sprzed kilku lat. Ciotka Eliza też mówiła o odpowiadaniu.

      – Zastanów się, zanim odpowiesz – powiedziała – ponieważ taka okazja nie trafia się codziennie.

      Ciotka Eliza była młodszą siostrą jej ojca. Owdowiała bezdzietnie po czterdziestce i zamieszkała z bratem oraz jego córką chyba tylko po to, żeby ich denerwować i skłócić. Tak to przynajmniej widziała Helena. Jej matka zmarła, kiedy Helena była malutka, i ciotka Eliza wbiła sobie do głowy, że dziewczynka potrzebuje kobiecej ręki, która ją weźmie w karby. Ojciec był ekscentrykiem, który zaniedbywał wpajanie dziewczynce dyscypliny, jak również jej edukację. Eliza próbowała nadrobić te niedociągnięcia, lecz niewiele wskórała. Kiedy dziewczynka skarżyła się na ciotkę, ojciec puszczał do niej oko i powtarzał:

      – Twoja ciocia nie ma dokąd pójść, Piracie. Przytakuj jej, kiwaj głową, a potem możesz robić, co ci się podoba. Tak jak ja.

      Metoda się sprawdziła. Ojciec i córka żyli ze sobą w wielkiej przyjaźni i żadne nie pozwalało, aby ciotka wtrącała się w ich życie, toczące się głównie w łodziach i na rzece.

      W ogrodzie, między kolejnymi wezwaniami, żeby zwolniła, ciotka Eliza powiedziała Helenie mnóstwo rzeczy, które dziewczyna doskonale wiedziała. Przypomniała jej (jakby mogła o tym zapomnieć), że nie ma matki. Czyniła aluzje do zaawansowanego wieku i słabego zdrowia jej ojca. Słuchając jednym uchem, Helena szła przed siebie, a Eliza, pochłonięta swoją perorą, pozwalała się prowadzić. Doszły w ten sposób do rzeki i ruszyły wzdłuż brzegu. Helena wdychała dreszczyk zimnego, rześkiego powietrza, obserwowała kaczki kołyszące się na wartkiej wodzie. Aż ramiona jej drgnęły na myśl o wiosłowaniu. Nie mogła się doczekać, kiedy odepchnie się od brzegu, kiedy poczuje moment zetknięcia łodzi z prądem…

      – Z prądem czy pod prąd? – pytał ojciec. – Jeśli nie jedno, to musi być drugie, tak czy inaczej, czeka cię przygoda!

      Ciotka Eliza przypominała Helenie o stanie finansów ojca, jeszcze bardziej opłakanym niż stan jego zdrowia, a następnie – myśli Heleny unosiły się z prądem rzeki, więc mogło jej coś umknąć – opowiadała o panu Vaughanie, o tym, jaki to porządny i poczciwy człowiek oraz że jego interesy kwitną.

      – Jednakowoż twój ojciec zobowiązał mnie do tego, abym cię zapewniła, że decyzja należy do ciebie i jeśli tego nie chcesz, zapomnimy o całej sprawie i więcej nie będziemy o niej rozmawiać – podsumowała ciotka Eliza.

      W pierwszej chwili te słowa zabrzmiały dla Heleny bardzo tajemniczo, lecz po chwili stały się idealnie jasne.

      – Który to jest pan Vaughan? – spytała.

      Ciotka Eliza nie okazała konsternacji.

      – Spotkałaś go kilka razy… Powinnaś być bardziej uważna.

      Lecz dla Heleny znajomi i współpracownicy ojca stanowili jedynie różne odmiany tej samej postaci: starego, nudnego osobnika płci męskiej. Żaden nie był nawet odrobinę tak zajmujący jak jej ojciec i dziwiła się, że ten ma ochotę spędzać z nimi czas.

      – Czy pan Vaughan jest teraz u taty?

      Puściła się biegiem w stronę domu, nie zważając na protesty ciotki. W ogrodzie przeskoczyła przez paprocie i przekradła się pod okno gabinetu. Wspięła się na cokół dużej urny pod oknem i chwyciwszy się parapetu, zajrzała do


Скачать книгу
Яндекс.Метрика