SAFA. Nie okaleczajcie mnie. Waris DirieЧитать онлайн книгу.
nic się nie działo. Powoli zaczynałam tracić cierpliwość.
– Lepiej było zostać w tej kolejce. Prawdopodobnie już dawno przeszłybyśmy przez odprawę. – Dałam upust swojej złości.
Joanna próbowała mnie uspokoić, gdy w końcu wszedł celnik. Nie należał do tamtej przyjaźnie nastawionej grupy, lecz był, jak zdradzało wiele odznak na jego mundurze, przełożonym, którego chyba wezwali.
– Co to ma znaczyć? – zapytałam w kiepskim nastroju. Jego surowe spojrzenie mnie nie onieśmieliło, w końcu nie popełniłam żadnego przestępstwa. – Podróżuję już czternaście godzin i jestem śmiertelnie zmęczona.
Urzędnik energicznie przyciągnął sobie wolne plastikowe krzesło i usiadł naprzeciwko nas.
– Pani Dirie, czy jest pani świadoma, że aby wjechać, potrzebuje pani wizy z pozwoleniem na pracę? – zapytał wyniośle. – Wniosek o nią powinna pani złożyć w Europie. Ponieważ pani tego nie zrobiła, musimy panią zatrzymać, żeby wyjaśnić sprawę i ewentualnie zorganizować pani powrotny lot do Europy.
Byłam wytrącona z równowagi.
– Wiza z pozwoleniem na pracę? – zawołałam rozgniewana. – A proszę mi uprzejmie powiedzieć, po co mi pozwolenie na pracę? Jestem tu jako osoba prywatna.
– Ale moi koledzy powiedzieli, że pani kręci tu nowy film. – Na twarzy urzędnika pojawiła się niepewność.
– Skąd ten pomysł? Pani Dirie nie przyjechała tu kręcić filmu – wmieszała się teraz Joanna.
– Zapewniam pana, że sama najlepiej wiem, czy kręcę tu film, czy nie – dodałam wściekła. – A teraz proszę nam w końcu wystawić nasze wizy turystyczne!
Wyraźnie skonsternowany celnik wyjaśnił, że ta procedura zajmie trochę czasu, ponieważ sprawa już została przekierowana do stanowiska odpowiedzialnego za wizy z pozwoleniem na pracę i właśnie tam trzeba ją będzie doprowadzić do końca.
– Oczywiście, spróbujemy przyspieszyć sprawę, żeby mogła pani wjechać do kraju najpóźniej w ciągu dwudziestu czterech godzin – wspaniałomyślnie przyrzekł umundurowany mężczyzna.
Chyba się przesłyszałam. Płonąc z wściekłości, wstałam i chwyciłam torebkę.
– Co proszę? Wszystko mi jedno, jak pan to załatwi, ale proszę natychmiast dać nam te wizy. Siedzimy tu od trzech godzin zupełnie bez sensu, przy czym powinnyśmy już dawno odebrać moją podopieczną ze szkoły. I właśnie to zaraz zrobimy. Niech pan idzie i bierze się do roboty! – nakrzyczałam na urzędnika, który w swoim fotelu wydawał się coraz mniejszy.
Potem wstał bez słowa i wyszedł z pokoju.
Zmęczona, zrozpaczona i wściekła jednocześnie siedziałam i z niedowierzaniem kręciłam głową. To po prostu nie mogło się zdarzyć. Tkwiłam w zimowych kozakach i puchowej kurtce w dusznym, gorącym budynku lotniska, nie mogłam wjechać do Dżibuti ani nawet się przebrać, ponieważ mój bagaż czekał na mnie po drugiej stronie kontroli celnej. Pod oczami bezradnie patrzącej na mnie Joanny malowały się cienie. Czule objęłam ją ramieniem. Było mi przykro, że musiała przechodzić przez to razem ze mną, że nie wszystko mogło się odbyć bezproblemowo. Ale taka właśnie ona była, ta praca w Afryce – wciąż jakieś wyzwania i ciężkie zmagania.
W końcu, po kolejnej godzinie oczekiwania, które wydawało się nie mieć końca, celnik wrócił.
Wręczył mi swój komórkowy telefon.
– Proszę, to mój przełożony, chciałby z panią porozmawiać osobiście.
– Halo? Tu Waris Dirie. Chcę wjechać jako osoba prywatna, dlaczego pańscy urzędnicy robią mi takie trudności? – warknęłam, nie czekając, aż mężczyzna po drugiej stronie linii się przywita.
Jeszcze raz musiałam poddać się przesłuchaniu na temat filmu.
– Nie jest tu pani w związku z pracami filmowymi? I nie jest w Dżibuti zaplanowana żadna konferencja prasowa? Jest pani naprawdę tylko prywatnie?
Zdenerwowana odpowiadałam na wszystkie pytania, aż w końcu powiedział:
– Pani Dirie, może pani przejść przez odprawę. Przywieziemy pani wizę do hotelu. Ale pani paszport zostanie u nas tak długo, aż wszystko się wyjaśni.
Bez pożegnania wręczyłam komórkę urzędnikowi przede mną, kiwnęłam na Joannę i zniknęłyśmy za drzwiami.
Nie mogłyśmy tracić więcej czasu. Było już południe, lekcje w szkole zaraz się kończyły. Fardouza, Joanna i ja musiałyśmy odebrać Safę, żeby spokojnie z nią porozmawiać i dowiedzieć się, czy nadal jest nieobrzezana.
I jakby zdarzył się cud: ledwie przeszłyśmy przez odprawę i znalazłyśmy się w hali przylotów na lotnisku w Dżibuti, zobaczyłyśmy Fardouzę nerwowo obserwującą przesuwane drzwi. Jej niepojęta cierpliwość i świadomość, jak może się wlec wjazd do tego kraju, kazała jej godzinami wytrzymywać w upale i na nas czekać.
Ku naszemu zaskoczeniu Fardouza nie była sama. U jej boku stała Linda Weil-Curiel, wiceprzewodnicząca Fundacji Kwiat Pustyni i znana rzeczniczka praw człowieka z Francji, która przyjechała z rodzinnego Paryża. Najwyraźniej władze nie robiły jej żadnych trudności przy wjeździe. Prawdopodobnie dlatego, że w Afryce jej twarz jest znacznie mniej znana niż moja, która symbolizowała tu nieugiętą walkę o prawa kobiet, czyli według wielu ludzi po prostu nic dobrego.
Serdecznie objęłam Lindę. Jej niestrudzone zaangażowanie w walkę o zaostrzenie przepisów w sprawie okaleczania żeńskich narządów płciowych robiło na mnie wrażenie od lat. Dzięki żelaznej woli udało jej się doprowadzić do tego, że dziewczynki z afrykańskich rodzin imigranckich we Francji regularnie badano, by sprawdzić, czy nie zostały obrzezane. W jej kraju przepisy zakazujące FGM były surowsze niż gdziekolwiek na świecie. Linda nie tylko osobiście udowodniła winę wielu kobietom dokonującym obrzezania we Francji i posłała je na długo za kratki, lecz także zadbała o to, żeby ofiary dostały odszkodowania. Teraz ta inteligentna Francuzka była tutaj, by pomóc nam w budowaniu Fundacji Kwiat Pustyni w Dżibuti.
– Pospieszcie się – Fardouza przerwała nasze czułe powitanie. – Jest późno. Safa na pewno czeka już na nas przy szkolnej bramie.
W żarze południa poszłyśmy na parking. Wsiadłyśmy do małego, szarego i poobijanego peugeota. Jak większość samochodów tutaj nie miał klimatyzacji. W aucie panował upał nie do zniesienia, powietrze było duszne i suche.
– Mogę otworzyć okno? – zapytałam Fardouzę, która siedziała obok mnie za kierownicą.
– Nie! – rzuciła.
Ale ja już zdążyłam przycisnąć guzik i okna się otworzyły.
– Niestety, nie da się ich zamknąć, mechanizm jest zepsuty – wymamrotała Fardouza i wyjechała z miejsca postojowego.
Zamknęłam oczy i rozkoszowałam się pędem powietrza. Dopiero później uświadomiłam sobie, dlaczego lepiej byłoby, gdyby okna pozostały zamknięte.
Lotnisko znajdowało się niedaleko prywatnej szkoły francuskiej, do której uczęszczała Safa. Chodziło do niej ponad tysiąc dziewcząt i chłopców trzydziestu różnych narodowości. Była tak droga, że żaden z tubylców nie mógł sobie na nią pozwolić. Dlatego uczyły się tu wyłącznie, tak samo jak w innej prywatnej szkole w Dżibuti, dzieci cudzoziemców, w większości dyplomatów, polityków i przedsiębiorców. Safa była więc wyjątkiem i jedyną dziewczynką, którą codziennie dowożono tu ze slumsu w Balbali. Wszyscy w szkole znali jej niezwykłą historię i wiedzieli, że jest małą gwiazdą filmową.
Gdy