Zmierzch bogów. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
dworak, patrząc wymownie na Zahreda i Mirę.
Ich współbiesiadnicy aż zamilkli, zamrugali z niedowierzaniem: jak to? Ten wytatuowany dzikus i jego nieokrzesana kobieta proszeni przez zięcia samego basileusa?!
Mira aż pisnęła z radości, od razu się poderwała, gotowa pędzić ku swojej przyjaciółce. Zahred podniósł się nieco wolniej, spokojniej, poprawił szatę i odezwał się:
– Przyjmujemy zaproszenie, prowadźcie.
Ruszyli pomiędzy leżankami, stołami i wydzielonymi przez parawany lożami. W każdej z nich toczyła się odrębna uczta, ludzie rozmawiali o czym innym. W kilku, jak zauważył Zahred, wino musiało się lać szerokim strumieniem, bo bawiący się nierzadko zapędzali się w swoim rozumieniu dobrze spędzanego czasu aż do…
– Widziałeś?! – szepnęła Mira, ukradkiem pokazując palcem. – Oni się…
– Widziałem. Idź dalej, nie gap się.
– Ale tam było dwóch… i ona jedna!
– Tak.
– To… to tak się da?!
Spojrzała na niego takim wzrokiem, że aż parsknął śmiechem: niczym dziecko czyniące dorosłemu wyrzuty, że czegoś mu jeszcze nie powiedział i nie pokazał!
– Wszystko się da. No już, idź.
Wspięli się niemalże na sam szczyt podestów. Tutaj bawili się już wyłącznie dynatoi, czyli potężni – magistrowie i patrycjusze, wojskowi i kościelni, członkowie senatu i rady cesarskiej, urzędnicy prowincji, biskupi, opaci, nadzorcy instytucji charytatywnych, cesarskich domen… Złoto dosłownie kapało ze wszystkiego wokół, dym kadzidła aż zatykał, w oczach mieniło się od barw szat, potraw i zdobień.
– O, nasi, hej! – Mira machnęła ku widocznym gdzieś w dole sali waregom.
Któryś z nich, chyba Gyddi, poderwał się, odmachnął, zawołał coś – ale Zahred delikatnie, lecz stanowczo pociągnął ją w bok, za prowadzącym ich urzędnikiem.
Weszli do konstrukcji będącej na dobrą sprawę oddzielnym pawilonem – przedsionek, służący, lampki i lustra… Co najmniej kilkadziesiąt par oczu śledziło ich, zapewne w większości z zawiścią, jak chowają się głębiej, zaproszeni przez samego despotesa, aby dotrzymać mu towarzystwa.
Despotes Artabazdes spoczywał na leżance, basilissa Anna na drugiej, zaraz obok – tak że małżonkowie niemalże stykali się głowami, a mimo to podczas rozmowy nie musieli na siebie patrzeć.
Kiedy goście weszli, Anna wyraźnie ożywiła się, aż uśmiechnęła. Jej mąż zachował powściągliwy spokój, chociaż po rzuconym spojrzeniu znać było, że bardziej interesuje go jej szczęście i tylko dlatego zgodził się wystosować zaproszenie.
– Najmiłościwszy, przeświatły panie. – Zahred skłonił się, Mira z lekkim opóźnieniem powtórzyła jego gest.
Artabazdes schylił uprzejmie głowę, nie unosząc się ze swojej leżanki.
– Pan Zahred i pani Mira. Cóż za miła wizyta. Spocznijcie, częstujcie się… Anna bardzo wiele mi o was opowiadała.
– Doprawdy? – Zahred zajął miejsce na leżance, Mira ułożyła się przed nim tak, jak ćwiczyli to jeszcze w domu, odkąd tylko po Mieście poszła wieść, że cesarz szykuje ucztę po zwycięstwie nad wojskami Maslamy.
Basilissa Anna obdarowała ich oboje uśmiechem tak radosnym i promiennym, że aż poczuli na twarzach jego blask.
– Mira i ja jesteśmy przyjaciółkami – powiedziała, wyciągając do dziewczyny smukłą dłoń o długich palcach. – Najlepszymi.
– No więc widzicie, panie Zahredzie, że i my chyba nieszczególnie mamy wyjście, jak przynajmniej się poznać. Jakoś do tej pory… cóż, nie złożyło się.
– Rzeczywiście, to niefortunny przypadek. Cóż zatem, panie, jeśli pozwolicie: za nowe znajomości?
– Za nowe znajomości.
Despotes wzniósł złoty puchar, upił łyk. Zahred odwzajemnił jego toast, Mira i Anna uśmiechnęły się do siebie znad kielichów rubinowoczarnego wina.
– Skarbie mój, jeśli pozwolisz. – Artabazdes przekręcił się na drugą stronę leżanki, zsunął nogi na posadzkę. – Zostawię cię tu pod dobrą opieką pani Miry… Słyszałem, że walczysz ramię w ramię z mężem, pani?
Mira pokiwała entuzjastycznie, zaczerpnęła tchu…
– Tak – zdołała tylko powiedzieć, a potem zacisnęła pięści, czując własną niemoc: dlaczego, dlaczego, dlaczego tylko przy Annie jakoś jej szło to mówienie?! Czemu nie umiała wykrztusić z siebie nic więcej, złożyć chociażby jednego sensownego zdania?!
– To bardzo ciekawe. Niemalże jak te amazonki z dawnych czasów, prawda? Albo kobiety z gór, podobno chodzące na wyprawy wraz z mężczyznami. Więc będziesz tu bezpieczna, skarbie… – Artabazdes obszedł leżankę, pocałował basilissę Annę w czoło. – A ja zaproszę pana Zahreda na bok. To jest, o ile akolouthos zaszczyci mnie rozmową w cztery oczy.
– Będę zaszczycony, wasza najmiłościwsza przeświatłość.
Przeszli we dwóch do sąsiedniej, również odgrodzonej parawanami salki, zostawiając kobiety same.
– Hm. Szybko im poszło, co? – Basilissa Anna puściła do Miry oko. – Co u ciebie, moja droga? Jak po tej strasznej, okropnej bitwie? Nic ci się nie stało?
Mira potrząsnęła głową, przysunęła się bliżej do Anny.
– Nie, nie! Było… niesamowicie! Strasznie, ale też cudownie, i tak… Ogromne to było!
– No cóż, mówią, że pod bramami trupów było aż po pas. – Basilissa wzięła z tacy cząstkę owocu, wystudiowanym ruchem włożyła do ust. – Podobno poległo ich tam tysiące, a Miasto jest bezpieczne. Nawet wbrew błędom podczas rozmów i niepotrzebnemu prowokowaniu Maslamy!
Mira uśmiechnęła się, pokiwała i zatrzepotała rzęsami, tak jak to robiła dotychczas, ale nie powiedziała nic, czując ukłucie niepokoju: jakim błędom? Jakiemu prowokowaniu?
„Ludzie lubią, kiedy mogą być mądrzejsi od ciebie” – powiedział jej Zahred, kiedy rozmawiali o dworze i rozmowach na nim. „Pozwól im się wykazać”.
– Błędom? – powtórzyła.
Basilissa prychnęła, z rozdrażnieniem wrzuciła niedojedzony kawałek owocu z powrotem do misy.
– Oczywiście! Przecież ten nieudacznik Niketas pojechał tam i niemalże zaprosił armię tych dzikusów do Miasta! Wszystko było na najlepszej drodze, aby załatwić to pokojowo, a on… Ach, szkoda słów. Na całe szczęście ojciec o wszystkim się dowiedział i zrobił z tym porządek.
– Porządek – pokiwała głową Mira, na wszelki wypadek chowając twarz w pucharze.
Nagle poczuła się tutaj, wśród złota, jedwabiów, jedzenia, picia i uśmiechów, ale bez Zahreda, bardziej samotna niż podczas tamtej bitwy.
Freisten szedł korytarzem, czując, jak wali mu serce.
Mijający go ludzie patrzyli z zaciekawieniem na rosłego warega, pokazywali dyskretnie palcami: patrz, patrz, to jeden z tych barbarzyńców! Ktoś poklepał go po ramieniu, inny powiedział coś chyba miłego, na co on sam zareagował odruchowym uśmiechem i wymamrotaniem urwanego w połowie podziękowania.
Przełknął resztkę śliny, zwilżył językiem nagle suche wargi. Na gardle jakby ktoś zacisnął mu żelazną obręcz…
– Głupi, głupi,