Zmierzch bogów. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
to, bracia, jesteśmy tutaj… A tutaj, jakkolwiek słusznie, patrzą na nas jak na obcych!
Podnieśli głowy, rozejrzeli się po tawernie. Kilkanaście twarzy pospiesznie schowało się w miskach i kubkach, gwar rozmów gwałtownie się podniósł, aby przykryć zmieszanie obserwujących ich uważnie miejscowych.
Asmund pokiwał, uśmiechnął się kwaśno.
– Widzicie, bracia? Mieszkańcy złotego miasta wyczuwają w nas obcych. Jednak przecież nawet Loki, jakkolwiek będąc innej krwi, jest jednym z bogów…
– To niedorzeczne! – pokręcił głową Ulfhvatr, nadal niemogący pogodzić się z teorią Asmunda. – Zahred nie może być nim!
– Nie? A ja myślałem, że dla bogów nie ma rzeczy niemożliwych.
– Ale przecież… Po co, jak, dlaczego?
– Ulfhvatrze, doprawdy. – Asmund pokręcił głową. – Żadne z tych pytań nie ma znaczenia. Loki zrzucił swe więzy i powrócił do Asgardu, aby walczyć podczas bitwy Zmierzchu Bogów. Widzieliście chyba, jak ognisty olbrzym Surtr wznosi się z odmętów morza?
– To tylko płonący na wodzie olej z siarką… – mruknął bez przekonania Stenvidr, zawsze szukający logicznego wytłumaczenia.
– A wokół Zahreda latają tylko muchy! – z pasją zawołał Asmund, uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły kubki i miski. – Czy jesteście tak ślepi, że nie widzicie oczywistego? Ten, którego przyjęliśmy jako naszego jarla, jest wieloma rzeczami, ale na pewno nie człowiekiem śmiertelnym! A my, my jesteśmy jego załogą olbrzymów z północy!
– Jednak w odróżnieniu od niego nie do końca nieśmiertelnych – wtrącił Steinkel.
Sposępnieli. Rzeczywiście, nawet od rozpoczęcia oblężenia stracili w bojach dobrych kilkunastu towarzyszy, pochowanych teraz we wspólnym grobie przy należącej do pana Niketasa świątyni.
– Nie nieśmiertelnych, nie. Skoro Odyn walczył i zabijał lodowych gigantów, to widać, że tutaj, w Asgardzie, nawet my możemy zginąć – poważnie pokiwał głową Asmund. – Ale cóż warte dobre życie bez dobrej śmierci, moi bracia? Kto z was marzy o tym, żeby umrzeć stary i pomarszczony, pokryty zielonkawym nalotem pleśni jak przedwczorajsze mięso?
Zamruczeli, spuszczając oczy. Widać było w ich twarzach, że jeden czy drugi ma taką myśl: własne łóżko, żona, synowie i córki, wianuszek wnuków… Jednak żaden nie przyznałby się do tego przed towarzyszami broni.
– Za złote bramy Walhalli! – Vermurd wzniósł swój kubek. – Oby przed każdym z nas otwarła swe podwoje, bracia!
– Za wielkie bitwy Zmierzchu Bogów! – zawtórował mu Bauflr.
– Za nas, bracia, i za naszego jarla – dodał Asmund. – Bo powiadam wam, że ujrzymy jeszcze za jego sprawą rzeczy, w które samym nam ciężko będzie uwierzyć.
– Za załogę lodowych gigantów!
– Za dobrą śmierć. – Hrodlav wstał od stołu. Pozostali też się podnieśli, poważnie skłonili głowy.
– Za dobrą śmierć! – powtórzyli.
Wypili, otarli wąsy. Rozsiedli się znów, któryś wziął się do napełniania kubków.
– Oby nie zbyt rychłą tylko – mruknął Torleif.
Siedzący obok Asmund poklepał go po ramieniu.
– Nie obawiaj się, bracie! Tutaj, w murach Asgardu, jesteśmy bezpieczni jak nigdzie indziej!
Siedzący na ławie pod murem gospody Zeno, przez lepiej go znających zwany Bystrym, odgryzł kawałek suszonej makreli i popił rozwodnionym winem. Powoli przeżuwając, odchylił się na ławie i spojrzał znacząco na stojącego po drugiej stronie ulicy Litiosa.
Ten zrozumiał sygnał, pożegnał się ze swoim rozmówcą i pospieszył ku budynkowi przybytku.
Pozdrowił po drodze ruchem ręki kogoś znajomego – w końcu byli miejscowi, a sąsiadom nie wypadało się nie ukłonić – i przysiadł na ławie obok Zenona.
– I co? – zapytał, sięgając po kawałek ryby z jego miski.
– I nic. – Bystry wzruszył ramionami. – Siedzą, piją, żrą. Bełkocą coś po swojemu.
– Nie zbierają się do wyjścia?
– A wyglądają, jakby się zbierali? – Zeno obrócił się, rzucił ukradkowe spojrzenie przez ramię. – Jak przyleźli, tak i siedzą. Rzucają monetą na lewo i prawo…
Litios popatrzył na karczmarza, niosącego barbarzyńcom kolejny dzban i misę z przekąskami. Uśmiechnął się.
– Stary Florios się obłowi przynajmniej. Nadal im dolewa o połowę więcej wody do wina?
– A jakże! To przecież zwierzęta, nie zorientowaliby się, nawet jakby im tam naszczać.
– Zwierzęta czy nie, a naszych popłatali. Może spróbować im czegoś podsypać i wtedy…?
– Nie. – Zeno potrząsnął głową. – Oni są w tym nieistotni. Jak któryś z nich zdechnie, to nikt nie będzie po nim płakać bardziej jak po karaluchu albo parchatym kocie. Ale czekamy na tego z tatuażami.
Litios potrząsnął głową, cmoknął z niezadowoleniem, ale nie powiedział nic. Wiedział, że to właśnie Bystry jako jedyny uszedł z życiem, kiedy dowódca barbarzyńców porąbał toporem trzech z ich towarzyszy. I to porąbał tutaj, w gospodzie Floriosa, na ich terytorium!
A przecież Zeno był kuzynem samego Gorgiosa Kędzierzawego, który zajmował się ochroną i utrzymaniem porządku w całej dzielnicy Kaenopolis.
Mimo że płacili Floriosowi za jego wino, jedzenie i towarzystwo dziewek, to potem ten sam Florios pokornie co tydzień oddawał im nierzadko te same monety, które kręciły się tylko z rąk do rąk.
Barbarzyńcy już wcześniej narobili sobie tyłów, kiedy w połowie gry w kości wycofali się od stołu, nie doczekawszy do zwyczajowych siedmiu rund. Potem, jeśli wierzyć temu, co powiedział Tejon, to tamci jako pierwsi wyciągnęli broń i popłatali chłopców, którzy tylko spokojnie chcieli odebrać, co swoje.
Co prawda Tejon nie mógł już nic powiedzieć nikomu, bo wytatuowany dzikus rozrąbał mu głowę na pół.
Zeno nadal miał to przed oczami – ogłuszony Tejon ledwie stał, słaniając się na nogach, a tamten po prostu wziął zamach i z półobrotu uderzył go toporem.
Chrzęst i trzask kości, bryzg krwi, gałki oczne wyskakujące z oczodołów.
Zeno nie widział, co było dalej, bo po prostu rzucił się do ucieczki, i słusznie zrobił. Niemniej skaza na honorze pozostała: krewniak Kędzierzawego zmykający jak zając, i to na własnym terenie! Miał tam być po to, aby nadzorować odebranie z nawiązką długu krwi, a zamiast tego ledwie ocalił skórę.
Tak, nadal czuł tę palącą plamę na reputacji. Plamę, którą zmyć mogła tylko krew tamtego dzikusa.
– Czekamy na tego z tatuażami – powtórzył twardo Bystry.
– A jego kobieta? Ona częściej wypuszcza się na ulicę, a mówiłeś, że też tam była. Jakby tak ją… – uśmiechnął się lubieżnie Litios.
– Też się nada. Chcę zobaczyć, jak krwawią.
Spojrzeli obydwaj ku siedzącym przy stole barbarzyńcom, śmiejącym się do siebie jak bydlęta.
– Nie pchać się! Nie pchać się, mówię,