Słowik. Kristin HannahЧитать онлайн книгу.
otarła pot z czoła, świadoma, że rozmazuje po nim czarną ziemię, i szybko wstała z kolan. Wetknęła brudne rękawiczki do kieszeni spodni i ruszyła w kierunku domu. Zanim tam doszła, ukazała się trójka kobiet przypominających cienie i stanęła ciasno zbita na drodze przed jej bramą. Staruszka w łachmanach kurczowo trzymała się młodej kobiety z dzieckiem na ręku i nastolatki z pustą ptasią klatką w jednej ręce i łopatą w drugiej. Wszystkie miały szkliste, rozgorączkowane oczy, młoda matka wyraźnie drżała. Ich twarze były spocone, a spojrzenia zrezygnowane. Staruszka wyciągnęła przed siebie puste, brudne ręce.
– Ma pani trochę wody? – zapytała dziwnie obojętnie. Bez przekonania.
– Oczywiście. – Vianne pośpiesznie otworzyła furtkę. – Może panie wejdą do środka i odpoczną?
Staruszka pokręciła głową.
– Jesteśmy przed tamtymi. Dla tych z tyłu nic nie zostaje.
Vianne nie zrozumiała, ale nie było to ważne. Widziała, że kobiety ledwie trzymają się na nogach z głodu i wyczerpania.
– Chwileczkę. – Pobiegła do domu i spakowała trochę chleba, marchwi i kawałek sera. Wszystko, czym mogła się podzielić. Napełniła wodą butelkę i prędko wróciła do kobiet. – Niewiele tego – powiedziała tonem usprawiedliwienia.
– To więcej, niż miałyśmy, odkąd wyszłyśmy z Tours – powiedziała bezbarwnym głosem młoda kobieta.
– Były panie w Tours? – zdziwiła się Vianne.
– Pij, Sabine. – Staruszka przytknęła butelkę do warg młodej. Vianne już miała spytać, czy nie spotkały po drodze Isabelle, gdy wtem stara powiedziała ostro: – Już tu są.
Młoda matka jęknęła i mocniej przytuliła dziecko, które było takie ciche i miało maleńkie piąstki, takie sine… Vianne zabrakło tchu.
Dziecko było martwe.
Dobrze znała te pazury żalu, które nie chciały puścić, tę bezdenną szarość wypaczającą umysł tak, że matka trzymała się nadziei jeszcze długo po tym, gdy ta odeszła.
– Niech pani wejdzie do domu – powiedziała staruszka do Vianne. – I dobrze zarygluje drzwi.
– Ale…
Kobiety odstąpiły, a raczej odskoczyły od bramy, jakby oddech Vianne stał się nagle trujący.
I wtedy zobaczyła wypełzającą z pól na drogę czarną bezkształtną masę.
Poprzedzał ją przenikliwy, wiercący w nosie odór potu i brudu. Kiedy masa nieco się zbliżyła, zaczęła rozpadać się na poszczególne ciemne kształty. Na polach i na drodze mrowili się ludzie i chwiejnie, kuśtykając, podążali prosto do niej. Niektórzy pchali rowery, wózki dziecięce i taczki. Psy ujadały, dzieci płakały. Słychać było kasłanie, chrząkanie i jęki. Parli nieubłaganie naprzód, przez pole i dalej drogą, nadciągali, potrącając się i przepychając, a ich głosy narastały.
Vianne nie była w stanie pomóc im wszystkim. Wpadła do domu i zamknęła za sobą drzwi na zasuwę. Przebiegła przez pokoje, szczelnie zamykając okiennice i pozostałe wyjścia. Skończywszy, z bijącym sercem, stanęła niepewnie na środku pokoju na parterze.
Dom nieznacznie się zatrząsł. Okna zabrzęczały pod ciosami pięści w drewniane okiennice. W powietrzu zatańczył kurz z belek pod sufitem.
Ktoś zaczął łomotać do drzwi, raz za razem, coraz bardziej natarczywie. Vianne wzdrygała się za każdym uderzeniem.
Ze schodów zbiegła Sophie z Bébé w objęciach.
– Mamo!
Vianne otworzyła szeroko ramiona przed córką. Objęła ją i razem słuchały walenia. Czyjaś pięść rąbnęła w drzwi kuchenne. Miedziane patelnie i rondle zabrzęczały dźwięcznie niczym kościelny dzwon. Uszu Vianne doleciało poskrzypywanie pompy przy studni. Ludzie czerpali wodę.
– Zaczekaj tu na mnie – powiedziała Vianne półgłosem. – Usiądź na kanapie.
– Nie zostawiaj mnie!
Vianne oderwała córkę od siebie i zmusiła ją, by usiadła. Chwyciła pogrzebacz ze stojaka przy kominku i ostrożnie wspięła się po schodach na piętro, gdzie podkradła się do okna w sypialni i wyjrzała zza zasłony, pilnując się, by nikt jej nie zobaczył.
Na podwórzu były dziesiątki ludzi, głównie kobiet i dzieci, poruszających się jak wataha głodnych wilków. Ich głosy stapiały się w jeden desperacki jęk.
Vianne szybko się cofnęła. Co będzie, jeżeli drzwi nie wytrzymają? Taki tłum jest w stanie wyważyć drzwi i okna, nawet zburzyć ściany.
Przerażona zbiegła na dół, wstrzymując oddech, dopóki nie ujrzała Sophie na kanapie. Vianne usiadła przy córce i mocno ją przytuliła. Dziewczynka skuliła się jak wtedy, gdy była jeszcze malutka. Vianne głaskała jej kręcone włosy. Lepsza matka, silniejsza, opowiedziałaby teraz dziecku pocieszającą historię, ale Vianne tak się bała, że głos odmówił jej posłuszeństwa. Po głowie tłukła jej się tylko modlitwa bez końca i początku. Proszę, błagam, proszę…
– Prześpij się, Sophie. Jestem tu przy tobie – powiedziała, tuląc ją jeszcze mocniej.
– Mamo – szepnęła córka ledwo dosłyszalnie, zwłaszcza w tym hałasie. – A jeśli tam jest ciocia Isabelle?
Vianne popatrzyła z góry na skurczoną ze strachu i zmęczenia twarz Sophie.
– Niech Bóg ma ją w opiece – wymamrotała. Nic innego nie przyszło jej do głowy.
Na widok domu z szarego kamienia Isabelle poczuła przypływ obezwładniającego znużenia. Ramiona jej opadły, pęcherze na stopach piekły. Gaëton otworzył furtkę. Zaskrzypiała i przekrzywiła się, zwisając na jednym zawiasie.
Wsparta na nim Isabelle chwiejnie podeszła do drzwi. Zastukała dwukrotnie, krzywiąc się z bólu za każdym razem, gdy spękane kostki uderzały w drewno.
Nikt nie otwierał.
Uderzyła obiema pięściami i chciała zawołać siostrę po imieniu, ale z obolałego gardła wydobył się tylko niezrozumiały skrzek.
Zrozpaczona, cofnęła się chwiejnie, omal nie upadając na ziemię.
– Czy jest tu jakieś miejsce, gdzie można przenocować? – zapytał Gaëton, podtrzymując ją ramieniem.
– W altanie w ogrodzie.
Obszedł wraz z nią dom. W ocienionej jaśminem altanie Isabelle usiadła na ławce. Niemal nie zauważyła, że Gaëton zniknął, by po chwili powrócić z letnią wodą, którą wypiła z jego złożonych dłoni. Nie zaspokoiła pragnienia. Wnętrzności skręcał głód, bolało ją całe ciało, pokancerowana twarz paliła. Mimo to, gdy Gaëton chciał się znowu oddalić, przytrzymała go, mamrocząc niewyraźnie, prosząc, żeby jej nie zostawiał, więc usiadł przy niej i objął ją ramieniem. Po chwili delikatnie ściągnął ją z ławki na trawę i położył się obok niej. Leżeli wpatrzeni w gęstwinę zarośli okalających altanę. Zapach jaśminu, róż i rozgrzanej po upalnym dniu ziemi oszałamiał. Nie sposób było jednak zapomnieć, przez co dziś przeszli i jakie okropieństwa ich jeszcze czekają.
W Gaëtonie zaszła zmiana, gniew i bezsilna wściekłość zmazały uśmiech z jego ust i współczucie z oczu. Od nalotu bombowego prawie się nie odzywał, a kiedy coś mówił, jego głos był napięty i oschły. Oboje wiedzieli już, czym jest wojna i co ze sobą niesie.
– Byłabyś