Słowik. Kristin HannahЧитать онлайн книгу.
– Czy sprawiam na tobie wrażenie człowieka wykształconego?
– Tak – odrzekła po krótkim namyśle.
Milczał tak długo, że zrozumiała, iż udało jej się go zaskoczyć.
– Wiem, kim była. Uratowała życie setkom alianckich lotników. Zasłynęła powiedzeniem, że „patriotyzm nie wystarczy”. To kobieta, która jest twoją bohaterką, bo została rozstrzelana przez wroga.
– To kobieta, która wszystko zmieniła – odrzekła Isabelle, studiując jego twarz z uwagą. – Liczę, że ty, przestępca i komunista, pomożesz mi zrobić coś pożytecznego dla kraju. Choć być może naprawdę jestem tak narwana i stuknięta, jak mówią.
– Kto tak mówi?
– Wszyscy. – Umilkła, zastanawiając się, czy postępuje słusznie. Przyrzekła sobie nigdy nikomu nie ufać, a jednak Gaëtonowi zaufała. Może dlatego, że traktował ją inaczej niż inni, z powagą. – Zabierzesz mnie ze sobą. Tak jak obiecałeś.
– Czy wiesz, jak się pieczętuje takie umowy?
– Jak?
– Pocałunkiem.
– Przestań żartować. Mówię poważnie.
– A czy jest coś poważniejszego niż pocałunek u progu wojny? – Uśmiechnął się, ale niezbyt wesoło. W jego oczach znowu płonął gniew, co ją nieco speszyło, przypominając, że naprawdę niczego o nim nie wie.
– Pocałuję mężczyznę, który będzie dość odważny, by zabrać mnie ze sobą na wojnę.
– A ja myślę, że nic nie wiesz o całowaniu – odparł z westchnieniem.
– Ciekawe, co ty wiesz – rzuciła, odwracając się, by nie mógł jej pocałować. Chcąc być nonszalancka, przetoczyła się jednak z powrotem i poczuła na rzęsach jego oddech.
– Chcę cię zabrać ze sobą – szepnął. Powoli objął ręką jej kark i delikatnie przyciągnął do siebie. – Jesteś pewna? – zapytał z wargami tak blisko jej ust, że owionął ją ciepłym oddechem.
Nie wiedziała, czy pytanie dotyczy wyruszenia na wojnę, czy też zgody na pocałunek, lecz w tej chwili nie miało to znaczenia. Isabelle wymieniała już pocałunki z chłopcami, ale były zdawkowe, nieważne. Nigdy przedtem, ani razu, nie pragnęła go naprawdę.
– Tak – wyszeptała, podając mu usta.
Pocałunek utworzył szczelinę w pancernej skorupie otaczającej jej poranione serce. Po raz pierwszy czytane ukradkiem romanse nabrały sensu i Isabelle uświadomiła sobie, że krajobraz kobiecej duszy może ulec równie szybkiej zmianie jak ogarnięty wojenną pożogą świat.
– Kocham cię – szepnęła. Nie wypowiadała tych słów od ukończenia czwartego roku życia, kiedy to zapewniała o miłości własną matkę. Miłosna deklaracja Isabelle sprawiła, że rysy Gaëtona stwardniały. Obdarzył ją uśmiechem tak wymuszonym i fałszywym, że się spłoszyła. – Co? Czy zrobiłam coś złego?
– Nie. Oczywiście, że nie – odparł.
– Mamy szczęście, że natrafiliśmy na siebie – powiedziała.
– Nieprawda, Isabelle. Możesz mi wierzyć. – Ponownie ją pocałował, tym razem z większym żarem.
Poddała się cudownemu wrażeniu, pozwoliła sobie zapomnieć o całym wszechświecie. W końcu się dowiedziała, co to znaczy całkowicie komuś wystarczać.
Kiedy Vianne ocknęła się ze snu, najpierw uderzyła ją cisza. Z oddali dochodził śpiew ptaka. Leżała nieruchomo, nasłuchując. Obok niej Sophie cichutko pochrapywała przez sen.
Vianne podeszła do okna i odsunęła zaciemnienie.
Jej oczom ukazały się połamane gałęzie jabłoni. Furtka wisiała krzywo na jednym zawiasie. Pole naprzeciwko domu było stratowane i gładkie jak stół. Fala uchodźców pozostawiła za sobą bałagan – walizki i toboły, futra i płaszcze, pościel i połamane wózki.
Vianne zeszła na parter i ostrożnie odsunęła zasuwę. Chwilę wytężała słuch, a gdy nie usłyszała najlżejszego dźwięku, nacisnęła klamkę i nieco uchyliła drzwi.
Ogród warzywny został doszczętnie ogołocony. Co tylko nadawało się do zjedzenia, zostało wyrwane z ziemi i zabrane. Na zrytych butami grządkach walały się strzępy łodyg i naci.
Cały jej wysiłek poszedł na marne. Zdruzgotana obeszła dom dokoła; tam także ludzka szarańcza dokonała wielu zniszczeń.
Już miała wracać do środka, gdy raptem usłyszała jakiś dźwięk. Miauczenie…? A może kwilenie niemowlęcia?
Niepokojący odgłos rozległ się ponownie. Czy ktoś zostawił tu małe dziecko?
Ostrożnie, na palcach, przekradła się do stojącej w cieniu krzewów róż i jaśminu altany.
Na ziemi leżała skulona Isabelle w podartej na strzępy sukience, z pokaleczoną i posiniaczoną twarzą. Lewe oko spuchło tak, że nie dawało się otworzyć, do rękawa przypięta była kartka papieru.
– Isabelle!
Siostra obróciła głowę, by spojrzeć na nią zdrowym okiem.
– Vi – wychrypiała z trudem. – Dzięki, że mnie nie wpuściłaś.
Vianne podbiegła i uklękła przy niej.
– Jesteś cała w siniakach, pokrwawiona… Co się stało?
Isabelle przez chwilę zdawała się nie rozumieć.
– A… tak. To nie moja krew. W każdym razie większość. – Rozejrzała się półprzytomnie dokoła. – Gdzie jest Gaët?
– Kto?
Siostra z trudem podniosła się z ziemi i zachwiała tak, że omal znów nie upadła.
– Czy on mnie zostawił? No tak. – Zaczęła płakać. – Porzucił mnie.
– Chodź – powiedziała Vianne łagodnie. Podtrzymując siostrę pod ramię, zabrała ją do chłodnego wnętrza domu, gdzie Isabelle skopała z nóg pochlapane krwią pantofle z takim rozmachem, że uderzyły o ścianę i potoczyły się po podłodze. Potem pozwoliła zaprowadzić się do łazienki ukrytej pod schodami, zostawiając za sobą krwawe odciski stóp.
Podczas gdy Vianne grzała wodę i szykowała wannę, Isabelle usiadła na podłodze z wyciągniętymi nogami, mamrocząc do siebie i ocierając łzy, które na jej twarzy zamieniały się w błoto.
Kiedy kąpiel była gotowa, Vianne pomogła siostrze się rozebrać. Ta zachowywała się biernie jak dziecko, pojękując tylko i krzywiąc się z bólu.
Vianne rozpięła guziki czerwonej niegdyś sukienki i ostrożnie zsunęła ją z ramion Isabelle. Koronkowa bielizna dziewczyny była miejscami poplamiona krwią. Vianne rozpięła i zdjęła jej gorsetową górę.
Zaciskając zęby, Isabelle weszła do gorącej wody.
– Połóż się.
Dziewczyna usłuchała. Vianne zaczęła polewać jej głowę ciepłą wodą, pilnując, żeby nie dostała się do oczu. Myjąc brudne włosy i posiniaczone ciało Isabelle, wciąż mówiła do niej równym, śpiewnym głosem, by ją uspokoić.
Pomogła siostrze wyjść z wanny i osuszyła jej ciało miękkim białym ręcznikiem. Isabelle patrzyła na nią pustym wzrokiem, z półotwartymi ustami.
–