Iluzja. Mieczysław GorzkaЧитать онлайн книгу.
ukryć przed fiskusem. Branża budowlana w Polsce nigdy nie miała najlepszej opinii. Od upadku komunizmu i zmiany profilu gospodarki na rynkowy nic się nie zmieniło. Każdy najmniejszy kryzys powodował nawarstwianie się zatorów płatniczych i w konsekwencji upadek najmniej odpornych na brak gotówki przedsiębiorców. Wilski miał trochę szczęścia i parę razy udało mu się po takim upadku stanąć na nogi. Odżył, kiedy zaczął współpracować z gminą Wrocław i remontować takie pustostany jak ten na Siemieńskiego. Kasa nie była duża, ale za to w terminie. Starczało na zatrudnienie kilku pracowników i odłożenie na emeryturę. Może dlatego jeszcze się nie wycofał? Szkoda było rezygnować, kiedy nareszcie wyszedł na prostą.
Dzień wcześniej podpisał umowę na remont lokalu numer dwadzieścia jeden i w czwartek już przed dziesiątą wraz z dwoma pracownikami wchodził po skrzypiących drewnianych schodach na poddasze kamienicy. Wilski zasapał się i przystawał na półpiętrach, żeby chwilę odpocząć. Pracownicy stawiali na stopniach skrzynki z narzędziami i czekali na niego cierpliwie.
U Wilskiego zarabiało się dobrze. Był twardy, konsekwentny i sprawiedliwy. To zjednało mu szacunek i prestiż. Kto już zaczął dla niego pracować, zostawał na długie lata.
Wreszcie znaleźli się przed drzwiami lokalu. Na poddaszu, po prawej stronie od schodów, było jeszcze tylko mieszkanie numer dwadzieścia dwa. Wilski miał klucz, jednak zauważył, że mniej więcej w połowie wysokości starych, ciężkich, drewnianych drzwi z łuszczącą się farbą ktoś zamontował sztabę zabezpieczoną wielką, zardzewiałą kłódką. Nawet ucieszył się, że mieszkanie jest zamknięte na głucho. Wielokrotnie zdarzało się, że w lokalach, które miał remontować, zamieszkiwali dzicy lokatorzy, menele lub narkomani. Takich gości trudno było się pozbyć.
– Zenek, dasz radę? – zapytał.
Wysoki, dobrze zbudowany blondyn w ciemnozielonym ubraniu roboczym wzruszył ramionami.
– Jasne, szefie – odpowiedział i sięgnął do skrzynki po łom.
Kłódka wytrzymała, ale sztaba przybita gwoździami do spróchniałych drzwi puściła i z metalicznym szczękiem uderzyła w futrynę.
Weszli do środka.
Mieszkanie było w opłakanym stanie. Wilski rzucił okiem na odlepiające się od ścian w wielu miejscach brudne tapety, popękaną farbę na suficie, która w teorii tylko była biała, na łuszczącą się warstwę olejnej na framugach drzwi i ocenił, że ostatni remont zrobiono tu gdzieś w połowie lat siedemdziesiątych ubiegłego stulecia. Stare meble pokryte były grubą warstwą kurzu i pajęczyn, podłogę pokrywała warstwa śmieci niewiadomego pochodzenia, przez zabrudzone odchodami gołębi okna wpadało do środka niewiele słonecznego światła.
Zapach od razu uderzał w nozdrza. Był inny niż normalny odór pustostanów. Zawierał w sobie jakąś słodkawą i mdlącą nutę, od której natychmiast robiło się niedobrze.
Drugi z robotników, ochrzczony ksywką Student, podszedł do okien i starał się je otworzyć. Były zabite gwoździami, więc udało mu się dopiero po chwili. Do środka wpadł strumień świeżego powietrza i odgłos przejeżdżających ulicą aut. W promieniach słonecznego świata wesoło tańczyły drobinki kurzu.
Wilski podszedł do otwartego okna i zaczerpnął powietrza. Od smrodu aż łzawiły mu oczy.
– Co tu tak jedzie? – jęknął Zenek.
Student wzruszył ramionami.
– Za godzinę będzie kontener – powiedział Wilski. – Popatrzcie, czy szybko da się zdemontować te meble.
Został przy kuchennym stole, a jego ludzie rozeszli się po pokojach.
Nagle jego wzrok padł na stary, powyginany od wilgoci kuchenny blat i aż drgnął zaskoczony. Na blacie zobaczył białą filiżankę, obok słoik kawy rozpuszczalnej i elektryczny czajnik. Wszystkie przedmioty lśniły czystością, jakby dopiero co były używane. Biały kabel przedłużacza biegł po podłodze wprost do skrzynki z licznikiem energii przy drzwiach wejściowych.
– A jednak ktoś tu mieszka – mruknął i w tej samej chwili z pokoju dobiegł go okrzyk Studenta:
– Jezus Maria! Co to?!
Szybko ruszył w tamtą stronę, Zenek już tam był. Wszyscy trzej przez chwilę patrzyli w osłupieniu. Wilski poczuł się dziwnie nierealnie.
– Wygląda jak nagrobek – odezwał się cicho Zenek.
Stefan Wilski miał takie samo skojarzenie.
Pod przeciwległą ścianą stał stary, pokryty warstwą brudu tapczan. Na nim leżało kilka bukietów czerwonych róż. Niektóre były wyschnięte i poszarzałe od kurzu, jakby leżały tu od wielu miesięcy, ale jeden był świeży. Kwiaty dopiero co zwiędły, a kurz nie zdążył ich przykryć. Na stoliku obok stał krzyżyk i wypalony, duży biały znicz nagrobkowy.
Student, bystry chłopak, który studiował zaocznie zarządzanie, otrząsnął się pierwszy.
– Pewnie mieszka tu jakiś menel – powiedział. – Nie ma światła, więc używa zniczy.
Wilski powiedział im o swoim znalezisku w kuchni. Spojrzeli na niego zdziwieni.
– Otwórzcie ten tapczan – powiedział przedsiębiorca zdjęty nagłym przeczuciem.
Zenek podniósł jedną część tapczanu, usłyszeli kliknięcie mechanizmu zapadkowego unieruchamiającego podniesioną część. Zajrzeli ciekawie do skrzyni.
Stefan Wilski w pierwszym momencie pomyślał, że leżą tam stare szmaty. Dopiero po kilku sekundach zrozumiał swoją pomyłkę. Zrobiło mu się słabo i pewnie byłby upadł, gdyby pracownicy nie złapali go mocno za ramiona.
*
Policjant wyglądał na mężczyznę po czterdziestce. Był wysoki, szczupły, ale nie chudy, miał szare, zmęczone oczy z nienaturalnie czerwonymi, jakby opuchniętymi powiekami. Bladą twarz dopełniały wąski nos i usta z wargami ułożonymi w poziomą kreskę. Miał proste blond włosy z wyraźnie widocznymi pasmami siwizny, szczególnie na skroniach. Ubrany był w wytartą dżinsową bluzę, narzuconą na czarny T-shirt z napisem w języku angielskim, szare obcisłe spodnie i czarne buty marki Salomon. Stefan Wilski znał tę markę, ponieważ kupił dokładnie takie same wnukowi z okazji urodzin. Mężczyzna nie wyglądał na policjanta, bardziej kojarzył się Wilskiemu z potencjalnym przestępcą niż stróżem porządku. Albo z lekko podstarzałym muzykiem rockowym. Szczególnie z przydługimi – jak na gust Wilskiego – włosami rozdzielonymi przedziałkiem na środku. Ale może tak właśnie powinien wyglądać śledczy? Nie za bardzo różnić się od półświatka, żeby skuteczniej działać.
Policjant się przedstawił, błysnął odznaką, ale Wilski nie zapamiętał ani imienia, ani nazwiska. Zapamiętał tylko przyjemny tembr głosu. Według niego zupełnie niepasujący do postaci.
Komisarz jakiś tam.
Najpierw – już po kwadransie od zgłoszenia – przyjechał policyjny patrol. Dwóch mundurowych po kolei zaglądało do skrzyni w wersalce. Obaj robili się bladzi, głośno przełykali ślinę, po czym wychodzili z pokoju, grając twardzieli. Wygonili Zenka i Studenta na korytarz i tak samo chcieli zrobić ze Stefanem Wilskim. Tyle tylko, że przedsiębiorca źle się poczuł i siedział na skrzypiącym krześle przy kuchennym oknie. Wziął tabletki na nadciśnienie i nie było mowy, żeby się ruszył z miejsca.
Później przyjechała karetka. Wilski się zdziwił, przecież ratownicy medyczni nie mieli tu czego szukać. Rzeczywiście, popatrzyli tylko do skrzyni, pokręcili głowami i zajęli się Wilskim. Uznali, że wziął dobre leki, poradzili, żeby odpoczął kilkanaście minut, i wyszli. Wilski nie wiedział, czy zostali wezwani w związku z odkryciem w tapczanie, czy do niego.
Potem przyszli dwaj technicy kryminalni ubrani w białe skafandry. Wyglądali jak postacie z filmu fantastyczno-naukowego.