Sybirpunk – tom 1. Michał GołkowskiЧитать онлайн книгу.
Federalni?
– Ktoś powiązany pewnie, tak, a w każdym razie dobrze kryty. Pilnuj pleców.
Odruchowo rozejrzałem się wokoło. No tak, to tłumaczyło, dlaczego Cesarz jeździł pełnym konwojem, w dodatku ze wzmocnioną ochroną... A wynajęcie Trzydziestegoczwartego, będącego w zasadzie jednostką przełamania, dawało mu chociaż gwarancję, że ktoś inny nie wpadnie na ten sam pomysł.
– Nie żartuj sobie tak nawet. – Potrząsnąłem głową. – Może to tylko lokalne porachunki?
– Mówię ci, to ktoś duży. Chodzą słuchy, że szukają ekipy do wjazdu na zakład baryszewski.
– Baryszewo?! Przecież to głupota! Jeśli nawet sabotują produkcję, to rząd federalny zrzuci nam na głowy cztery pułki specnazu!
– Nie mówię, że chcą go zniszczyć – skrzywił się Cesarz. – Tylko że chodzą takie słuchy.
Baryszewo było naszą lokalną Mekką, rajem utraconym i ziemią obiecaną w jednym. Największa w całym obwodzie instalacja produkcji syntadrenaliny, śniąca się po nocach wszystkim lokalnym dilerom i chałupniczym chemikom.
Czasami, rzadko na czarny rynek trafiały wyniesione stamtąd komponenty, półprodukty albo fragmenty planów technicznych, i wtedy w NeoSybirsku wybuchał zawzięty bój o okruchy z pańskiego stołu. Przecież nawet mój dostawca, schowany tak głęboko, że nikt o nim nie wiedział, pracował na sprzęcie po jednym z byłych inżynierów na Baryszewie!
– To jakieś bzdury, Cesarz.
– Jak sobie chcesz. Byłem w Nowodzierżyńsku, widziałem, co z nimi zrobili. Jutro w południe pogrzeb, jakbyś chciał ruszyć dupę.
Skrzywiłem się, spuściłem głowę, dłubiąc czubkiem buta w ziemi. Nie lubiłem pogrzebów... Tamci byli naszą zażartą konkurencją, sam bym ich w łyżce wody utopił, ale chyba wypadało. Przyzwoitość wymagała, żeby pożegnać ludzi.
– Zobaczę – obiecałem sam sobie. – To co, weź może ten jeden kanister też, co...?
– Nie – uciął Cesarz, podając mi kartę z wgranymi kredytami. – Dorzuciłem ci trochę za fatygę, ale to jednorazowy bonus. Szykuj się na siedem chudych lat, Chudy, bo może nam brakować do pierwszego.
– Mhm...
Po co miałem mu mówić, że kasy miałem przynajmniej chwilowo jak lodu? Pewnie tak samo jak lód, zaraz ta kasa stopnieje, ale akurat w tej chwili nie musiałem się martwić o środki do życia.
Zerknąłem na zegarek: kuuurde, jak już późno.
– Lecę. – Podałem mu rękę. – Za tydzień, standardowo?
– Dam znać. Sam widzisz, że sytuacja jest dynamiczna. Uważaj na siebie, Chudy.
Zamknąłem bagażnik, wskoczyłem do kabiny i ruszyłem z powrotem ku miastu.
Reflektory wycinały z ciemności dwa stożki płótna popękanego asfaltu, znaki i suche drzewa przelatywały obok. Muzyka dudniła, ale ściszyłem, potem w ogóle wyłączyłem nagłośnienie. Musiałem pomyśleć.
Jakoś dużo się działo ostatnio, a ja nie radziłem sobie z takim multitaskingiem.
– Dobra, po kolei... – warknąłem.
Najpierw rzeczy najważniejsze: dojechać do domu, dać Kusto żreć, bo gotów mi zaraz zesrać się po raz drugi, tym razem z głodu. Potem wziąć wreszcie prysznic, dopić flaszkę. Posiedzieć nad tymi durnymi wykresami dla niebieskiego ludka z K-Merowa, a potem się zobaczy.
Ponad pięknie widocznym z wysokości obwodnicy NeoSybirskiem po raz kolejny pełgała zorza przelewająca się wstęgą w odcieniach błękitu i lazuru. Pamiętam, jak pierwszy raz się pojawiła, to wszyscy się zachwycali: uuu, zorza polarna, aurora borealis czy inne tam piękne nazwy. Dopiero po kilku dniach naukowcy z uniwersytetu powiedzieli, że to światło się odbija w zawieszonych nad miastem cząsteczkach chemikaliów i że wcale nie ma się co cieszyć, bo to nie jest piękne, tylko straszne.
A ludzie i tak się cieszyli, że takie ładne i takie nasze. Na północy mają białe noce, a że Sybirak potrafi, to nasze będą niebieskie.
Niebieskie noce, tak to ochrzcili.
Dojechałem na osiedle, lekko już przysypiając za kółkiem. Środek nocy, po ulicach kręciły się same męty... Jak szedłem do klatki, to pomiędzy blokami poniosły się echem strzały: raz, dwa, trzy suche trzaśnięcia pistoletu, zaraz po nich seria z małokalibrowego, pewnie chałupniczego automatu. Aż odruchowo wtuliłem głowę w ramiona, przykucnąłem za samochodem. Stare nawyki nie umierają.
– Szefie, kopsnij drobniaka... – próbował zaczepić mnie pijaczek, kiedy wstukiwałem kod.
Pojawił się zza rogu tak niespodziewanie, że aż sięgnąłem odruchowo pod kurtkę, mimo że nic pod nią nie miałem. Tamten był szybszy: błyskawicznie uniósł ręce, skulił się i rymsnął na kolana.
– Nie strzelać, nie strzelać! – zajęczał, odczołgując się w tył.
– Paszoł won! – warknąłem.
W końcu udało mi się otworzyć drzwi, wsunąłem się do klatki i zatrzasnąłem za sobą. Ufff, niech to diabli! Wystraszył mnie, ćwok jeden, ale po tych opowieściach Cesarza... Wdrapałem się na swoje piętro, po omacku otworzyłem zamki i wreszcie oparłem o ścianę własnego, bezpiecznego przedpokoju.
O, w salonie nadal kręciły się hologramy z wykresami zależności spółek. No tak, zapomniałem zgasić, zostawiłem wszystko tak, jak było. Nierozsądnie trochę.
Zrzuciłem z siebie ubranie, wszystko z wyjątkiem kurtki wepchnąłem do dekontaminatora, a sam siebie do łazienki. Głęboki wdech, prysznic na lodowatą wodę, i pełne zanurzenie...
Wyłoniłem się jakiś czas później, zdecydowanie czystszy i świeższy. Nawet nie nakładając gaci, rozwaliłem się znów na kanapie, czekający już pod drzwiami łazienki Kusto polazł za mną, jak zwykle liżąc po stopach. Wódka co prawda się ugrzała, ale trudno.
Nalałem sobie szklankę i zacząłem jeden po drugim przewijać slajdy. Ach, no tak, bo miałem je rozwinąć na trójwymiar, nie zdążyłem. Wyjąłem rysik, zaznaczyłem pierwszą z brzegu spółkę...
Zamarłem.
Poruszyłem jedną firmę, nitki prowadzące do tuzina innych pociągnęły się wraz z nią. Wysunąłem ją tak daleko, jak tylko pozwalał wyświetlacz. Wolną ręką przełączyłem na inny slajd, pokazujący powiązania osobowe. Na oko wybrałem nazwisko, które powinno być w tym samym miejscu, też odsunąłem na bok.
Przeklikałem slajdy z powrotem, ustawiłem w innej kolejności. Klik – nazwiska. Klik w bok – firmy.
Na razie się nie zgadzały. A gdyby tak przejść na drugi stopień powiązań? Gdzieś tam była taka grafika przecież. Zachowałem obydwa diagramy w pamięci podręcznej, przesunąłem kilka okien, wybrałem ten, który powinien pasować.
Katorżnicza, żmudna robota, takie ręczne przenoszenie kawałków na podstawie własnego widzimisię. Nie wiesz dlaczego, nie wiesz, co z tego wyjdzie, ale masz przeczucie, że może pasować. Jak układanie puzzli z dziesięciu tysięcy kawałków, gdzie większość obrazka to błękitne niebo.
Klik, klik. Jeszcze nic, ale zaczynało się powolutku coś z tego wyłaniać. Łyk ciepłej wódki, kilka granulek gównożarcia na zagrychę.
– Sobkow, Sobkow... – zamruczałem, wyszukując związane z nim firmy.
Klik, klik... Klik z powrotem. Zamrugałem, przetarłem lekko piekące oczy.
Miałem to.
Jedna