Dom orchidei. Lucinda RileyЧитать онлайн книгу.
dorastała w cieniu siostry, starając się uporządkować własne życie. Była samotniczką, która nie dbała o swój wygląd. Godzinami ćwicząc na fortepianie, z trudem zdawała kolejne egzaminy. Zawsze wiedziała, że nie może konkurować z doskonałością Alicii. Jakby tego było mało, Alicia była córeczką tatusia, podczas gdy Julia od dziecka trzymała się matczynej spódnicy. Wszyscy zauważali, jak bardzo matka i córka są do siebie podobne. Nie tylko fizycznie; obie lubiły bujać w obłokach i kochały sztukę.
Jej dzieciństwo dobiegło końca w dniu, w którym umarła ich matka.
*
Po powrocie do domu dołożyła do ognia, próbując ożywić płomienie. Wciąż jeszcze była rozdrażniona. Problem polegał na tym, że Alicia była opiekuńcza z natury – Julia nie mogła jej za to winić. Świadomość tego sprawiła, że poczuła jeszcze większe wyrzuty sumienia. Wiedziała, jak bardzo Alicia pragnie zastąpić jej matkę i jak bardzo ona, Julia, jest niewdzięczna. Jednak nikt nie mógł zająć miejsca mamy… nigdy. Chciała tylko, żeby Alicia w końcu zrozumiała, że Julia potrzebuje siostry, z którą mogłaby dzielić swój ból; nie kogoś – jakkolwiek szczere byłyby chęci Alicii – kto nie jest w stanie zastąpić tego, co zostało utracone.
A teraz los po raz kolejny sprzysiągł się przeciwko niej i sprawił, że znów potrzebowała pomocy siostry. I jak zwykle Alicia jej nie zawiodła: wyciągnęła pomocną dłoń i ani razu nie wyrzuciła siostrze tego, że w wieku osiemnastu lat wyfrunęła z gniazda, przeniosła się do Francji i niemal całkowicie zerwała kontakty z rodziną.
Jednak wracając w rodzinne strony – Julia westchnęła ze smutkiem – miała wrażenie, że historia się powtarza. Jej życie legło w gruzach i w niczym nie przypominało wzorowego życia Alicii. Jakby tego było mało, Alicia odczuwała chorą potrzebę, by chronić młodszą siostrę. I – co gorsza – często mówiła głośno o tym, o czym Julia starała się nie myśleć.
Usiadła na sofie i wzięła do rąk pamiętnik z nadzieją, że zajmie czymś myśli. Otworzyła pierwszą stronę, ale nie była w stanie skupić się na słowach. Utkwiła więc wzrok w ogniu.
Jest bardzo atrakcyjny, nie uważasz…?
Julia westchnęła. Komentarz Alicii i jej własna przesadzona reakcja dały jej do myślenia.
Owszem… dziś rano, na cyplu, pogodziła się z tym, że musi żyć dalej i że nie ma wyboru. Jednak najmniejsza nawet wzmianka o tym, że w pewnym momencie „dalszego życia” z pewnością pojawi się jakiś mężczyzna, była kroplą, która przepełniała czarę. Mroczny świat, w którym mieszkała od kilku miesięcy, nie niósł obietnic przyszłości.
Nic dziwnego, skoro przyszłość przepadła.
Julia wstała i poszła do kuchni. Otworzyła lodówkę pełną rozmaitego jedzenia i wyciągnęła gotowe danie z makaronem, zastanawiając się, czy go nie sfotografować i nie pokazać Alicii; może wtedy przestałaby ją nękać.
Wracając z talerzem do salonu, odkryła, dlaczego tak naprawdę wścieka się na Alicię. Czuła się… winna. Winna ponieważ – wbrew sobie – było jej dobrze w towarzystwie Kita. Ona również uważała, że jest przystojny.
Po kolacji sięgnęła po pamiętnik, jednak była zbyt rozkojarzona, by zabrać się do czytania. To był długi dzień pełen emocji. Powlokła się na górę do sypialni. Po raz pierwszy, odkąd jej świat runął siedem miesięcy temu, Julia spała spokojnym snem bez koszmarów.
*
Następnego dnia już o ósmej krzątała się w kuchni. Filiżanka herbaty, tym razem z mlekiem, i miska muesli umocniły ją w przekonaniu, że po raz kolejny musi się zmierzyć z życiem. Wyciągnęła z szuflady telefon komórkowy, włączyła go i wróciła na górę do łazienki – jedynego miejsca w domu, w którym był zasięg.
Miała dziewiętnaście nieodsłuchanych wiadomości głosowych, najstarsze pochodziły sprzed dwóch miesięcy, najnowsze zostawili Alicia, ojciec, Kit i Olav, jej agent.
Jej gosposia z Francji prosiła, by pilnie się z nią skontaktowała. Z tego, co zrozumiała, wynikły jakieś problemy z domem, jednak Agnes tak szybko mówiła po francusku, że Julia nie mogła zrozumieć, co i gdzie właściwie przecieka. Usiadła na brzegu wanny i zrobiła listę pozostałych osób, które próbowały się z nią skontaktować. Na myśl, że będzie zmuszona porozmawiać z dawnymi znajomymi, drżała jej ręka.
Dziś zadzwoni do gosposi i agenta. Reszta może zaczekać.
Wróciła na dół, opadła na sofę i zamknęła oczy. Niechętnie przywołała obraz porośniętego winoroślą tarasu i uroczego domu przycupniętego na szczycie wzgórza w prastarej wiosce Ramatuelle. Tuż za domem, daleko w dole skrzyły się granatowe wody Morza Śródziemnego.
Westchnęła, wiedząc, że jeśli ma zacząć żyć od nowa, będzie musiała stawić czoło wspomnieniom, od których tak długo i uparcie uciekała. Poza tym może powinna zapamiętać te cenne chwile i zamknąć je w swym umyśle niczym największe skarby, zamiast je z niego wypierać…
*
Patrzę, jak słońce powoli schodzi za horyzont; jego płomienna złotoczerwona tarcza sprawia, że wody wyglądają jak morze ognia. Na tarasie słychać III Koncert fortepianowy Rachmaninowa; jego apogeum przypada na chwilę, gdy słońce z wdziękiem stacza się do morza.
To moja ulubiona pora dnia, kiedy przyroda wstrzymuje oddech i w milczeniu obserwuje ten codzienny spektakl. Kiedy potężna siła, dzięki której wszystko rośnie i rozkwita, kładzie się do snu.
Jesteśmy tu krócej, niżbyśmy chcieli, co czyni te chwile jeszcze bardziej cennymi. Słońce już zaszło, tak więc mogę zamknąć oczy i słuchać, jak Xavier gra. Grałam ten koncert setki razy. Tym bardziej zaskakują mnie drobne różnice, niuanse, które cechują jego interpretację. Jest mocniejsza, bardziej męska, czyli dokładnie taka, jaka powinna być.
Jestem „po służbie”, co znaczy, że aż do połowy przyszłego tygodnia nie mam żadnych zobowiązań. Niestety Xavier koncertuje jutro w Paryżu, więc to nasza ostatnia wspólna noc. Wiem, że kiedy skończy grać, pojawi się na tarasie z kieliszkiem wina rosé z miejscowej winiarni. Będziemy siedzieć, rozmawiać o wszystkim i o niczym i rozkoszować się rzadkimi chwilami spokoju, kiedy jesteśmy zupełnie sami.
Serce naszego domu, energia, która nas łączy, jest wewnątrz domu. Kiedy kąpałam naszego syna Gabriela i kładłam go do snu, uklękłam przy jego łóżeczku, patrząc, jak zasypia i jak napięcie odpływa z jego twarzy.
– Bonne nuit, mon petit ange – szepnęłam, wychodząc na palcach i delikatnie zamykając drzwi.
Cieszę się, że kolejne dni spędzę razem z nim. Niektóre matki mają ten przywilej, że mogą patrzeć na swoje pociechy dwadzieścia cztery godziny na dobę, być świadkiem każdego uśmiechu i każdej nowej umiejętności nabytej w drodze do dorosłego życia. Zazdroszczę im tego, ponieważ nie mam tego luksusu.
Patrząc na ciemniejące niebo, rozmyślam nad pytaniem, które krąży mi po głowie od dnia, w którym przyszedł na świat. Zastanawiam się, czy powinnam odłożyć karierę na później i poświęcić się wychowywaniu syna. Myśli przerywa pojawienie się Xaviera, który wychodzi na taras z obiecanym kieliszkiem rosé i miseczką świeżych oliwek.
– Brawo – mruczę, kiedy całuje mnie w czubek głowy, i podnoszę rękę, żeby pogłaskać go po policzku.
– Merci, ma petite – odpowiada.
Rozmawiamy po francusku. Jego kiepska znajomość angielskich czasowników wydaje się jeszcze gorsza niż mój francuski akcent.
Poza tym francuski to język miłości.