Эротические рассказы

Dom orchidei. Lucinda RileyЧитать онлайн книгу.

Dom orchidei - Lucinda Riley


Скачать книгу
Nie, w porządku – odparła, zdejmując kurtkę i patrząc, jak George sadowi się na sofie. – Napijesz się kawy?

      – Nie, dzięki, przed chwilą piłem. Byłem na mokradłach w Salthouse. Odcinałem sadzonki niezwykłej rośliny, na którą natknął się jeden z moich doktorantów. Pomyślałem więc, że w drodze powrotnej wpadnę do ciebie. – George przyglądał się jej z uwagą. – Nie będę pytał, jak się czujesz; wiem z doświadczenia, jakie to irytujące. Ale przyznam, że wyglądasz lepiej niż ostatnio. Nie jesteś już taka wymizerowana. Alicia martwi się o ciebie; mówi, że nie jesz. To prawda?

      Julia się uśmiechnęła.

      – Tato, jeśli chcesz, możesz sprawdzić moją lodówkę. Nie dalej jak wczoraj zrobiłam zakupy.

      – To wspaniale. Wiesz, ja… naprawdę rozumiem. Sam przez to przechodziłem, kiedy umarła mama, chociaż nie musiałem opłakiwać śmierci żadnego ze swoich dzieci. Gabriel był takim słodkim szkrabem. To musi być nie do zniesienia, skarbie.

      – Rzeczywiście było. – Julia czuła, jak głos więźnie jej w gardle.

      – Jedyne, co mogę powiedzieć, żeby nie zabrzmieć protekcjonalnie, to to, że z czasem będzie lepiej. Nigdy nie dojdziesz do siebie, bo to zwyczajnie niemożliwe, ale… – urwał, szukając odpowiedniego słowa – przyzwyczaisz się.

      Julia patrzyła na niego w milczeniu. Wiedziała, że chce jej powiedzieć coś więcej.

      – Pewnego dnia uświadomisz sobie, że najgorsze masz już za sobą – ciągnął. – Obudzisz się i stwierdzisz, że ciemność nie jest już taka ciemna; jeśli rozumiesz, co mam na myśli.

      – Tak – przyznała. – Myślę… cóż, coś wydarzyło się wczoraj, a dziś, to znaczy rano… – Próbowała ubrać w słowa to, co czuła. – Masz rację. Ciemność nie jest już taka mroczna.

      Przez chwilę siedzieli w pokrzepiającym milczeniu jak dwoje ludzi, którzy wzajemnie się rozumieją. W końcu Julia postanowiła przerwać ciszę.

      – Jest coś, o czym chciałeś ze mną porozmawiać?

      – Właściwie tak – odparł George. – Dochodzi pora lunchu. Co powiesz na to, żebyśmy wyrwali się z tej zapomnianej przez Boga chaty i poszli do Białego Konia po drugiej stronie ulicy na kieliszek wina i świeżo złowioną rybę?

      Julia zlekceważyła odruchową odpowiedź, która cisnęła się jej na usta.

      – Dobry pomysł, tato – odparła.

      *

      Dziesięć minut później usadowili się przy wygodnym stoliku nieopodal kominka. George zamówił dwa talerze ryby z frytkami i przyniósł z baru dwa kieliszki wina.

      – To świetny pub – rzucił. – Na wskroś miejscowy, zwłaszcza zimą, kiedy nie ma w nim turystów. – Wyciągnął rękę i odruchowo uścisnął jej ramię. – Julio, jestem z ciebie taki dumny. Wiem, że dasz radę. Nie poddawaj się, skarbie. Przed tobą dobre i złe dni, ale się nie poddawaj.

      – Postaram się, tato. Naprawdę się postaram – odparła, czując, jak coś ściska ją w gardle.

      – Chciałem… – George odchrząknął. – Chciałem z tobą porozmawiać o obrazkach orchidei, które podarowałaś mi na urodziny. Porównałem je z innymi akwarelami namalowanymi przez twoją mamę i jestem pewien, że to jej dzieło. Całkiem prawdopodobne, że namalowała je, kiedy była dużo młodsza.

      – Tak się cieszę, że je znalazłam, tato – rzuciła Julia. – Najwyraźniej tak miało być.

      – Tak, ale jest w tych obrazkach, a przynajmniej w jednym z nich, coś ciekawego. – George upił łyk wina. – Wiem, że będąc dzieckiem, twoja mama przesiadywała w szklarniach długimi godzinami; zupełnie jak ty kiedyś. Żeby zabić czas, siedziała i malowała kwiaty. Chodzi o to, że rozpoznałem trzy z nich. Są powszechnie hodowane w Anglii i z pewnością mogły rosnąć w szklarni twojego dziadka; wszystkie trzy to odmiany Cattleya. William Cattley, mężczyzna, o którym można powiedzieć, że był ojcem angielskich orchidei, to pierwszy ogrodnik, który w dziewiętnastym wieku z powodzeniem uprawiał epifityczne orchidee. Większość dzisiejszych orchidei pochodzi właśnie od nich. Ale czwarty kwiat namalowany przez mamę, cóż… to zupełnie inna historia.

      – Naprawdę? – zdziwiła się Julia, kiedy na stoliku pojawił się ich lunch.

      – Tak. Jeśli obrazek jest dokładny, a po piętnastu latach pracy z mamą wiem, że tak jest, zakładam, że orchidea, którą przedstawia, to Dendrobium nigum. – George dźgnął widelcem grubą panierkę na rybie. – Albo więc twoja mama skopiowała rysunek z jakiejś książki, co jest najbardziej możliwym scenariuszem, albo – dodał między kolejnymi kęsami – kwiat rósł w cieplarni twojego dziadka.

      Julia włożyła do ust kawałek ryby.

      – A jeśli rzeczywiście rósł w szklarni…?

      – Powiem tak, ostatni okaz Dendrobium nigum został sprzedany na aukcji za pięćdziesiąt tysięcy funtów. To niesamowity kwiat. Zaledwie kilka z nich znaleziono w okolicach wzgórz Chiang Mai w Tajlandii. To gatunek najbardziej zbliżony do czarnej orchidei, choć tak naprawdę jest purpurowo-różowy. Botanikom nie udało się wyhodować go w innych warunkach niż naturalne, przez co okaz ten jest niezwykle cenny. Byłbym zaskoczony, gdyby ta roślina rosła w szklarniach Wharton Park w połowie dwudziestego wieku.

      – Czy dziadek Bill nie kazał mamie przepisywać na maszynie wszystkich swoich notatek, które po jego śmierci trafiły w twoje ręce? – spytała Julia. – Może wspomniał coś na ten temat?

      – Też o tym pomyślałem – przyznał George. – Od niedzieli przeglądam jego notatki, ale do tej pory nie znalazłem ani słowa na temat Dendrobium nigum. – Odłożył nóż i widelec z boku pustego talerza. – Twój dziadek hodował w szklarniach przeszło dwieście gatunków orchidei. Wciąż nie dotarłem do zapisków na temat tej konkretnej odmiany, ale zamierzam szukać dalej.

      – Przepraszam, że przerywam – wtrąciła Julia. – Ale czy Alicia mówiła ci o pamiętniku, który Kit Crawford znalazł pod podłogą w starym domu dziadków?

      – Tak, wspomniała coś na ten temat. Podobno są to zapiski jeńca wojennego z więzienia Changi. Jeśli chcesz wiedzieć, czy w czasie wojny Bill trafił do Changi, to muszę cię rozczarować: nie mam pojęcia – odparł George. – Jedyną osobą, która może coś wiedzieć, jest twoja babka Elsie. Dostałem od niej życzenia na Boże Narodzenie. Ma osiemdziesiąt siedem lat, ale wciąż czuje się dobrze. Może wpadniesz do niej z wizytą?

      – Mam taki zamiar. Alicia dała mi jej numer telefonu, więc najpierw zadzwonię.

      – Dobry pomysł. A co poza tym? Zastanów się, czy naprawdę chcesz mieszkać w tym przygnębiającym domu.

      – Wiem – rzuciła. – Dopiero niedawno dotarło do mnie, jak bardzo jest upiorny.

      – I nie ma w nim miejsca na fortepian – dodał łagodnie George.

      – Nie brakuje mi fortepianu – odparła gwałtownie – ale jeśli zostanę tu przez jakiś czas, poproszę Agnes, żeby przesłała mi z Francji trochę rzeczy.

      – Dobry pomysł, kochanie. Świetnie. – George uderzył dłonią w stół. – Na mnie już czas. Do jutra rana muszę odpowiedzieć na stos e-maili i napisać wykład.

      Kiedy regulował rachunek, Julia czekała na niego przed wejściem do pubu. Chwilę później oboje przeszli na drugą stronę ulicy i pokonując wzgórze, wrócili do domu.

      – Kochanie, to była niespodziewana przyjemność. – George otoczył Julię ramieniem i przytulił ją. – Uważaj na siebie i daj znać,


Скачать книгу
Яндекс.Метрика