Totentanz. Mieczysław GorzkaЧитать онлайн книгу.
mrok. W pomieszczeniu siedziało dwóch chłopaków w wieku Uwego, na zniszczonej pryczy pod ścianą spała dziewczyna. Na jego widok chłopcy zamilkli.
– Szukam Fiedora – odezwał się.
– Tu nie ma żadnego Fiedora. – Chłopak ostrzyżony na irokeza patrzył na niego nieufnie.
Drugi obrzucił Krzysztofa wyzwiskami.
– Jestem dziennikarzem „Gazety Wrocławskiej”. Chciałem pogadać o Azachelu.
Przekleństwa się urwały, kiedy irokez szturchnął kolegę w ramię.
– Zamknij mordę na chwilę – rzucił, po czym zwrócił się do Salitry: – Skąd mam wiedzieć, czy nie jesteś gliną?
– Gliniarze przychodzą tu sami?
Irokez się zawahał. Salitra pokazał mu zdjęcie.
– To Azachel, prawda? – zapytał. – Ty jesteś Fiedor? Płacę stówę za informację.
– To ja.
Mierzyli się chwilę wzrokiem, w końcu Krzysztof uznał, że chłopak może mówić prawdę. Drugi wciąż był poirytowany.
– Nie gadaj z nim, to pewnie glina.
– Przymknij się, Krótki! – warknął na niego Fiedor. – Jaką informację?
– Z kim Azachel spotykał się przed śmiercią?
– Z nami – odpowiedział szybko Krótki i zaśmiał się rechotliwie. – To już wiesz, dawaj stówę!
Fiedor milczał, jakby ciągle się wahał.
– Jest taki jeden – odezwał się w końcu. – Pojawia się czasem w różnych miejscach w mieście. Mało mówi, tylko patrzy.
– Kto to jest?
– Nie wiem, człowieku! Jakiś popapraniec. Widziałem, że kręcił się przy Azachelu, zanim on… No wiesz.
Dziewczyna na pryczy otworzyła oczy, usiadła i rozejrzała się nieprzytomnym wzrokiem. Chciała wstać, ale zatoczyła się i znowu usiadła. Ruch powietrza sprawił, że zadrgały płomyki zniczy. Ciemności dookoła nich jakby zafalowały.
– Kto to jest? – wyszeptała bełkotliwie.
– Znajomy Fiedora. – Krótki natychmiast przysiadł obok niej i objął ją ramieniem.
– Chyba zaraz puszczę pawia – jęknęła.
Fiedor przestał zwracać na nich uwagę.
– Zanim podciął sobie żyły – dokończył Krzysztof. – Jak wygląda ten gość?
– Jest cholernie dziwny… – zaczął irokez.
– Ma plastikowe dłonie – wpadła mu w słowo dziewczyna.
Salitra w pierwszej chwili nie zrozumiał. Upłynęło kilka sekund, zanim zaskoczył.
– Ma protezy zamiast rąk? – zapytał.
– Dokładnie – mówił dalej Fiedor. – Ale takie dziwne, jakby za długie. Ma ręce po kolana i wygląda jak szympans.
– Pierdolony gibon! – Krótki znowu zaśmiał się zgrzytliwie.
– I jeszcze tak dziwnie chodzi – dodała dziewczyna. – Wygląda jak pokraka.
– Ma jakieś imię?
– Pewnie ma, ale nikt go nie zna. Nazywają go Obserwator. Gdzie się zjawi, tam zaraz jest jakieś nieszczęście.
– Nieszczęście? – Salitra znowu nie nadążał.
– Jak z Azachelem.
– Jak go znaleźć?
Fiedor zbliżył się nagle do Salitry i zajrzał mu w oczy. Dziennikarz poczuł mdły zapach potu, przetrawionego alkoholu i wolał nie wiedzieć, czego jeszcze.
– Jak nie chcesz mieć kłopotów, to go nie szukaj – poradził cicho chłopak. – Kilku już szukało i źle się to dla nich skończyło.
– Obserwator ma kumpla – dodała dziewczyna i ziewnęła.
– To raczej jego ochroniarz – poprawił ją Krótki. – Jakoś dziwnie go nazywają. Truposz?
– Nie, jakoś inaczej. – Fiedor pokręcił głową. – Śmiercior!
Krótki chwycił Fiedora za ramię. Na jego twarzy malował się wyraz strachu i wściekłości.
– Po co mu to mówisz?! – krzyknął.
– Podpuścił mnie…
– Spierdalamy stąd!
Krótki rzucił się w kierunku pryczy i pomógł dziewczynie wstać. Razem zaprowadzili ją do wyjścia. Po drodze zgasili znicze.
– Wasza stówa – powiedział w ciemności Krzysztof.
– W dupę ją sobie wsadź! Nie chcemy kłopotów.
Po chwili zapanowała zupełna cisza.
Salitra wyjął latarkę i poświecił nią wokoło. Z trudem znalazł drogę do drzwi i ruszył w kierunku swojego samochodu. Z różnych stron miasta dobiegało go wściekłe wycie syren w policyjnych samochodach.
Odpalił auto, zawrócił, pociągnął elektronicznego papierosa. Był na dobrym tropie.
Rozdział 20
Zakrzewski odwrócił się wolno i spojrzał w jasnobłękitne, nieruchome oczy.
Mężczyzna był ubrany na czarno. W opuszczonej wzdłuż tułowia prawej ręce ściskał pistolet z długim tłumikiem.
Marcin zrozumiał. Morderca nie uciekał schodami na dół, ponieważ wtedy mogliby się spotkać, tylko wbiegł piętro wyżej i czekał, kiedy korytarz zrobi się pusty. Pewnie udałoby mu się niepostrzeżenie zejść, gdyby Marcin nie zablokował drzwi wejściowych i nie wyciągnął kobiety do przedpokoju.
W ułamku sekundy przez głowę Zakrzewskiego przeleciało sto myśli. Jak się zachować? Wystarczy, żeby zabójca podniósł broń i strzelił. Marcin będzie martwy. Może uda mu się ocalić kobietę. Musi tylko zasłonić ją własnym ciałem. Już się przesuwał, kiedy nagle tamten odwrócił się i zaczął zbiegać w dół. Dopiero teraz Marcin poczuł strach, a głuche uderzenia, które słyszał w uszach, były odgłosami jego serca pompującego krew z prędkością pendolina.
I znowu chwila zawahania. Co robić? Odetchnął głęboko.
Olśnienie. W dłoni Parola widział jego służbowego walthera P99. Wrócił do pokoju, wyszarpnął pistolet z bezwładnej dłoni i rzucił się w pogoń. Na schodach sprawdził magazynek. Dziesięć pocisków.
Na dole przy wybitej szybie zebrało się kilku mieszkańców. Roztrącił ich, omal nie przewracając starszej kobiety, która wydała z siebie okrzyk przestrachu. Zatrzymał się przed blokiem i rozejrzał gorączkowo.
W tym miejscu ulica Drzewieckiego rozchodziła się na dwie jednokierunkowe jezdnie, oddzielone szerokim pasem zieleni. Po lewej pięła się pod górkę na mały mostek nad parkingiem i dalej prowadziła do ulicy Bystrzyckiej. Po prawej, po około dwustu metrach, znowu łączyła się w dwukierunkową jezdnię, którą można było dojechać do Lotniczej. Zapadła już ciemność, ale rozświetlały ją uliczne latarnie.
Marcin zobaczył, jak kilkadziesiąt metrów od niego ubrana na czarno postać wsiada do czerwonego mercedesa. Ruszył sprintem w tamtą stronę.
– Stój, policja! – wrzasnął i oddał strzał ostrzegawczy w powietrze.
Mercedes wyrwał do przodu z piskiem opon. Kierowca skierował auto wprost na niego. Zakrzewski przebiegł przez jezdnię, stanął na