Totentanz. Mieczysław GorzkaЧитать онлайн книгу.
w górę spódnicę w szopie i robić ze sobą wszystko? Czy są jeszcze takie dziewczynki jak Marysia, które truchleją na jedno groźne spojrzenie swojego ojca i moczą się ze strachu, słysząc jego krzyk?
Czy wreszcie są jeszcze tacy chłopcy jak on? Może też stoją teraz na dachu i patrzą w górę na niego? Jest prawie pewien, że widzi małe figurki machające do niego przyjaźnie.
Jest mu dobrze. Niewyobrażalnie dobrze.
Zmartwychwstał z czarnej ziemi, żeby obserwować. Na pewno taki jest cel jego życia.
Przymyka oczy, odpływa.
Budzi go grzmot, błysk i pchnięcie w plecy. Burza wisi tuż nad domem, zrywa się wiatr i o mało co nie zrzuca go z dachu. Chłopiec chwieje się, lecz szybko łapie równowagę. Po chwili wokoło rozpętuje się piekło. Wiatr niesie ze sobą połamane drobne gałęzie znad lasu, pioruny raz po raz przemykają po niebie, leje ulewny deszcz.
Chłopiec słyszy krzyki i spogląda w dół.
Prokop, Wasyl, Nastia i Marysia, nie zważając na ulewę, stoją z zadartymi w górę głowami. To oni krzyczą. Nastia ma przerażenie wypisane na twarzy, Prokop dziwny grymas na ustach, a Wasyl jest wściekły. Tylko mała Marysia ma kamienną twarz. Może czeka, żeby spadł i się zabił. Albo zazdrości, że sama tam z nim nie poszła.
Wtedy wiatr uderza ze zdwojoną siłą, stopa traci oparcie na zgniłej, śliskiej słomie i chłopiec zaczyna zsuwać się w dół, na plecach, nogami do przodu. Krzyki nasilają się i milkną.
Jego nogi zahaczają o poziomą belkę, ciało zmienia pozycję i leci głową w dół. Cudowne uczucie nieważkości zmienia się w dziwny ucisk, kiedy pod wpływem siły ciążenia żołądek podchodzi mu do gardła.
Zamyka oczy i leci.
Chciałby, żeby ten lot trwał całą wieczność. Już zawsze.
Mocne dłonie nie dają mu się rozbić o ziemię. Wasyl chwyta go w ostatniej chwili. O dziwo, nie wybucha niekontrolowaną złością, jak ma to w zwyczaju. Ktoś z boku mógłby nawet powiedzieć, że Wasyl ma w oczach przestrach. Nagle chwyta chłopaka za ramię i ciągnie do izby. W progu odwraca się i krzyczy do pozostałych, jego głos doskonale słychać nawet poprzez burzę i ulewę:
– Do chałupy, wy kurwy! Co tak stoicie?!
Marysia natychmiast sika w majtki ze strachu i ucieka do psiej budy. Wielki, wiecznie liniejący stary owczarek niemiecki zawsze przyjmuje ją z radością. Warczy na Wasyla, więc dziewczynka jest tam bezpieczna. Dopóki nie wyjdzie.
Dziad Prokop nic sobie nie robi z wrzasku wielkiego, zarośniętego mężczyzny z wiecznie wykrzywioną z wściekłości twarzą. Idzie do stodoły zdrzemnąć się na suchym sianie. Pewnie wyjdzie dopiero nazajutrz.
Tylko Nastia – drobna, blada kobieta o twarzy dziewczynki – kuli się i wykonuje polecenie męża.
W izbie Wasyl popycha chłopca, który zatacza się i siada na ławie pod oknem. Mężczyzna podnosi na niego rękę, lecz nagle zamiera. Chłopiec patrzy na niego, a w jego oczach nie ma nawet cienia strachu. Nieruchome spojrzenie błękitnych oczu. Bez wyrazu, jakby były martwe.
Mężczyzna odwraca się i zaczyna bić Nastię, nie zważając na jej krzyki i błagania. Potem zdziera z niej ubranie, ze spodni wyciąga nabrzmiałego penisa. Gwałci Nastię, przyciskając ją wielkimi, brudnymi rękami do stołu. Kobieta krzyczy z bólu, macha rękami, ale nie może się uwolnić ze stalowego uścisku. Wasyl krzyczy do chłopca:
– Patrz!
Niepotrzebnie. On patrzy.
Oczy ma obłędnie błękitne, nieruchome i… puste.
Jego spojrzenie doprowadza Wasyla do szału. Jego ruchy stają się jeszcze bardziej gwałtowne i nagle dochodzi. Zastyga na moment, potem puszcza kobietę, zapina spodnie i rusza do drzwi.
Na progu zatrzymuje się i krzyczy w kierunku opartej wciąż o stół, ciężko oddychającej Nastii:
– Miałaś pilnować chłopaka! Żebyś go znowu nie zgubiła jak tego pierwszego! Zobaczysz, kurwo, jutro przyprowadzę parobków ze wsi i cię tak zerżną, że przez tydzień na dupie nie usiądziesz. Suka jebana!
Trzaskają drzwi.
Chłopiec nadal siedzi nieruchomo.
Nastia podnosi się z trudem. Pod wpływem jego wzroku zasłania piersi i podbrzusze. Ma siniaka na prawej kości policzkowej i rozbity nos. Krew spływa jej po górnej wardze i barwi na czerwono białe zęby. Ubiera się wolno, pochlipując.
Naraz podchodzi do szafki, wyjmuje z niej nóż z długim ostrzem, którym dziad Prokop oprawia zabite prosiaki, i z niezwykłą siłą rzuca nim za Wasylem.
Nóż wbija się głęboko w drzwi wejściowe.
Rozdział 19
Redaktor Krzysztof Salitra starannie przygotował się do poszukiwań. Najpierw przez dwa dni analizował wszystkie opowiadania Śmierciora i porównywał je z prawdziwymi zdarzeniami, o których pisały media. Z szesnastu wcześniej powiązanych ze sobą opowiadań i prawdziwych zdarzeń wyeliminował dwa najmniej pewne. Zostało czternaście. Potem czytał je i starał się wyciągnąć z tekstu coś więcej. Śmiercior nie był utalentowany literacko – jego teksty były chaotyczne, powtarzał ciągle te same zdania.
Kres czasu, tam gdzie rzeczywistość spada na krawędź świata. Pomóż mi zabić robaki, które mnie zżerają od środka. Podaruj mi swoje życie. A Śmiercior wiedział, że to, co robi, jest dobre i miłosierne. Potem czynił swoją powinność. Świat pewnie by chciał, żeby zniknął na wieki. Śmiercior jednak wiedział, że niedługo powróci. Jak po nocy przychodzi dzień…
Powtarzające się frazy szybko rzucały się w oczy i były jego znakiem rozpoznawczym. Jeśli byli inni czytelnicy prócz Salitry, na pewno te właśnie słowa od razu zapadały im w pamięć – patetyczne, pretensjonalne, nawiązujące do Biblii. Czy na pewno do Biblii?
Wreszcie Salitra wybrał jedno zdarzenie i pasujący do niego tekst Śmierciora. W zeszłym roku, przed samymi świętami Bożego Narodzenia, policja dostała anonimowe zgłoszenie o narkomanie, który podciął sobie żyły kawałkiem szkła. Sekcja zwłok wykazała, że był martwy od około siedemdziesięciu dwóch godzin. Nazywał się Artur Jaros, miał dziewiętnaście lat i od roku zażywał heroinę. Dwa miesiące przed śmiercią trafił na przymusowy odwyk, z którego uciekł. Pewnie nikt go nawet specjalnie nie szukał.
W styczniu zeszłego roku Salitra robił duży materiał o narkotykach we Wrocławiu. Sprawdzał, gdzie można kupić towar, rozmawiał z dilerami i narkomanami. Poznał wtedy Artura Jarosa osobiście. Zapamiętał go jako nieufnego i zbuntowanego fana muzyki blackmetalowej. Jaros miał ksywę Azachel i nawet grał na gitarze w jednym z niszowych zespołów tego nurtu. Kiedy ostatni raz rozmawiali, Azachel chwalił się, że niedługo wchodzą do studia na pierwszą profesjonalną sesję nagraniową. Nic nie wskazywało na to, że podetnie sobie żyły.
Przez pół dnia Salitra jeździł po mieście, szukając kolegi Azachela, którego też wtedy poznał. Nazywali go Uwe. Dopiero wieczorem dowiedział się, że Uwe często dorabia, myjąc szyby w samochodach stojących na światłach na ulicy Hallera. I tam go znalazł.
Za sto złotych Uwe opowiedział mu, że Azachel po ucieczce z odwyku skumał się z dziwnym towarzystwem zbierającym się w starym elewatorze zbożowym na Rychtalskiej. Powiedział jeszcze, żeby szukał chłopaka o ksywce Fiedor. On podobno był najlepszym kumplem Azachela w ostatnich tygodniach jego życia. Być może to nie była najgorzej wydana stówa w życiu redaktora Salitry.
Salitra zaparkował z dala od zabudowań. Ostatnie sto metrów pokonał pieszo. Dawno minęła dwudziesta druga, terenu nic nie oświetlało, ale dzięki łunie od strony miasta widoczność była doskonała. Uzbrojony w latarkę i gaz stanął przed wejściem do elewatora. Za budynkiem