Uratuj mnie. Guillaume MussoЧитать онлайн книгу.
sobie dołek w brodzie lub nowy biust… Jeśli ktoś uznał to za naiwność, trudno. Ona wolała siebie taką, jaką była: naturalną, wrażliwą i marzycielską.
Prawdziwy problem polegał na tym, że straciła pewność siebie. Stopniowo musiała porzucić wszystkie nadzieje: że zostanie aktorką, że spotka wielką miłość. Jeszcze trzy lata temu myślała, że wszystko jest możliwe; może być Julią Roberts albo Juliette Binoche. Potem zmęczyła ją codzienność. Wszystkie zarobione pieniądze pakowała w czynsz. Nie pamiętała już, kiedy kupiła sobie jakąś kieckę, a jadała najczęściej ravioli z puszki i makaron.
Nie stała się ani Julią Roberts, ani Juliette Binoche. Za pięć dolarów za godzinę serwowała cappuccino w kawiarni, a ponieważ nie wystarczało to na opłaty za mieszkanie, w weekendy imała się różnych innych zajęć.
W myślach nadal pytała lusterko: Czy mogę jeszcze kogoś oczarować? Wzbudzić w kimś pożądanie?
Bez wątpienia – ale jak długo jeszcze?
Patrząc sobie prosto w oczy, rzuciła na głos ostrzeżenie:
– Niedługo przyjdzie taki dzień, że żaden mężczyzna się za tobą nie obejrzy…
Póki co, ubieraj się szybko, jeśli nie chcesz się spóźnić.
Wciągnęła rajstopy i dwie pary skarpetek, czarne dżinsy, koszulę w paski, gruby sweter i blezer z supełkowej włóczki.
Rzuciła okiem na zegar i wpadła w panikę, widząc, która jest godzina. Lepiej się pospieszyć. Szef nie jest taki słodki, i nawet jeśli to ostatni dzień jej pracy, niepogoda nie może usprawiedliwić spóźnienia.
Zbiegła ze schodów, łapiąc z wieszaka czapkę i szalik i zatrzaskując za sobą drzwi tak, by nie zgilotynować nimi kota, nieustraszonego Jeana-Camille’a, który zwabiony zapachem śniegu, wystawił nos na zewnątrz.
Kiedy z kolei ona wystawiła na dwór swój nos, omiótł ją lodowaty podmuch. Nigdy jeszcze nie widziała tak spokojnego Nowego Jorku.
W ciągu paru godzin Manhattan zamienił się w gigantyczną stację sportów zimowych. Śnieg nadawał ulicom metropolii widmowy wygląd i paraliżował ruch. Na chodnikach i skrzyżowaniach utworzyły się wielkie zaspy. Po ulicach, zazwyczaj hałaśliwych i zatłoczonych, posuwały się tylko terenowe samochody z napędem na cztery koła, kilka żółtych taksówek i nieliczni przechodnie, opatuleni, jakby wybierali się na narty.
Odnajdując na moment zapach dzieciństwa, Juliette otworzyła usta i złapała w nie parę płatków śniegu. O mało nie upadła i dla utrzymania równowagi rozpostarła szeroko ramiona. Na szczęście stacja metra była niedaleko. Wystarczy uważać, żeby się nie pośliz…
Za późno. Zanim zdążyła dokończyć, runęła jak długa i zaryła nosem w śnieg.
Obok przeszli dwaj studenci, nie udzielając jej pomocy i śmiejąc się złośliwie. Juliette poczuła się upokorzona i była bliska płaczu.
Zdecydowanie ten dzień nie zaczął się najlepiej.
2
A my nadal jesteśmy ze sobą złączeni,
Ona na wpół żywa, a ja na wpół martwy.
Victor Hugo
Parę kilometrów stąd, trochę dalej na południe, potężny landrover przejeżdżał przez opustoszały parking przy cmentarzu na Brooklyn Hill.
Plastikowa karta umieszczona w narożniku przedniej szyby pojazdu zawierała informację o nazwisku i zawodzie właściciela:
Doktor Sam Galloway
szpital Świętego Mateusza
Nowy Jork
Samochód zatrzymał się w pobliżu wejścia na cmentarz. Mężczyzna, który z niego wysiadł, mógł mieć około trzydziestki. Był dobrze zbudowany, miał na sobie płaszcz, a pod spodem doskonale skrojony garnitur. Wyglądał solidnie i elegancko, ale jego spojrzenie – dziwne z powodu oczu, z których jedno było niebieskie, a drugie zielone – zasnuwała mgiełka melancholii.
Czując mroźne i szczypiące powietrze, Sam Galloway zawiązał mocniej szalik i dla rozgrzewki chuchnął w ręce. Zrobił kilka kroków po śniegu w stronę cmentarnej bramy. O tej porze była jeszcze zamknięta, ale dzięki zeszłorocznej darowiźnie dla cmentarza Sam uzyskał prawo do posiadania własnego klucza.
Od roku przychodził tu regularnie raz w tygodniu, zawsze rano, przed udaniem się do szpitala. Ten rytuał był dla niego jak narkotyk.
To jedyny sposób, żeby pobyć z nią jeszcze trochę…
Otworzył małą żeliwną furtkę, którą zazwyczaj wchodził stróż, i włączył oświetlenie, po czym machinalnie skierował kroki między alejki.
Był to obszerny cmentarz położony na pagórkowatym terenie przypominającym park. Latem ludzie przyjeżdżali tu nacieszyć się widokiem różnych gatunków drzew i pospacerować cienistymi alejkami. Jednak tego ranka najcichszy świergot ptaka i żaden ruch nie zakłócały ciszy tego miejsca, poza śniegiem cicho tworzącym zaspy.
Po przejściu około trzystu metrów Sam dotarł do grobu swojej żony.
Śnieg dokładnie przykrył kamień nagrobkowy z różowego granitu. Rękawem płaszcza Sam oczyścił jego górną część, odsłaniając napis:
Federica Galloway
(1974–2004)
Spoczywa tu na wieki
a nad nim zdjęcie trzydziestoletniej kobiety o ciemnych włosach upiętych w kok i spojrzeniu uciekającym przed obiektywem aparatu.
Nieuchwytna.
– Dzień dobry – powiedział cicho. – Zimny dziś mamy ranek, prawda?
Od kiedy umarła rok temu, Sam zwykł rozmawiać z Federicą, jakby nadal żyła.
Tymczasem nie miał w sobie nic z osoby nawiedzonej. Nie wierzył ani w Boga, ani w życie pozagrobowe. Prawdę mówiąc, wierzył w niewiele rzeczy poza nauką medyczną. Był doskonałym pediatrą, który – w powszechnym mniemaniu – okazywał wiele współczucia swoim małym pacjentom. Mimo młodego wieku opublikował już w poważnych pismach medycznych liczne artykuły i otrzymywał wiele interesujących propozycji współpracy od różnych szacownych instytucji.
Sam zrobił niedawno specjalizację z jednej z dziedzin psychiatrii, która wychodzi z założenia, że nawet osoby dotknięte najstraszliwszą tragedią mogą odnaleźć siły i odbudować swoje życie, zamiast poddawać się chorobie i pogrążać w rozpaczy. Część jego pracy polegała zatem na naprawianiu najpoważniejszych urazów psychicznych, którym ulegały dzieci i które spowodowane były chorobą, agresją, gwałtem oraz przedwczesną śmiercią bliskich osób.
Jednak o ile był dobry w udzielaniu pomocy pacjentom w przezwyciężaniu cierpienia i odzyskiwaniu panowania nad sobą, o tyle wydawało się, że wobec siebie nie potrafił zastosować rad, jakie im dawał. Z pewnością dlatego, że niedawna śmierć żony zupełnie go załamała.
*
Historia jego związku z Federicą była dość skomplikowana. Znali się od bardzo wczesnej młodości i obydwoje dorastali w Bedford-Stuyvesant, zakazanej dzielnicy Brooklynu, która swoją złą sławę zawdzięczała handlowi narkotykami i rekordowej liczbie zabójstw.
*
Kiedy Federica miała sześć lat, jej pochodzący z Kolumbii rodzice opuścili ulice Medellin, nieświadomi tego, że zamieniają jedno piekło na inne. Zaledwie rok po przybyciu do Ameryki ojca dosięgła kula zabłąkana podczas jakiejś strzelaniny między rywalizującymi dzielnicowymi gangami. Federica została