Profesor Wilczur. Dołęga-Mostowicz TadeuszЧитать онлайн книгу.
Istotnie obawiała się przy tym, że ich stosunki teraz już nie będą mogły wrócić ani do dawnej swobody, ani do tej koleżeńskości, którą tak sobie ceniła. Swoim niezgrabiaszostwem nic nie zyskał, a popsuł wszystko. Idąc do domu, robiła sobie wyrzuty, że potraktowała go zbyt łagodnie. Należało powiedzieć dobitniej, czym są takie wyznania i jak ocenia jego niewczesną natarczywość.
Zajęta tymi myślami, dopiero w swoim pokoju, ujrzawszy róże w wazonie, zastanowiła się:
– Skoro nie pochodzą od niego, któż je przysłał?…
Nie miała wielu znajomych, wśród nich zaś bodaj nikogo, kto byłby upoważniony do czegoś podobnego. Wiedziała, że się podoba kilku kolegom i może młodemu Zarzeckiemu, lecz oni z całą pewnością wiedzieli również, że niczego od niej oczekiwać nie mogą.
Więc kto?…
I nagle krew uderzyła jej do głowy. Szalony, niedorzeczny, zuchwały pomysł! A jednak coś jej mówiło, coś zapewniało, coś utwierdzało w najgłębszym przeświadczeniu, że to on, że to profesor Wilczur przysłał te kwiaty.
Serce uderzyło mocniej i szybciej. Wpatrywała się długo w różowy bukiet, jakby czekając odeń potwierdzenia swego domysłu. I wreszcie jakby to potwierdzenie otrzymała, rozjaśniła się w uśmiechu.
Nie, nie. Intuicja jej zawieść w tym wypadku nie mogła. Jakżeby chętnie z całej siły przytuliła te kwiaty do piersi…
Pochyliła się nad nimi. Nozdrza napełniły się lekkim już i ledwie wyczuwalnym zapachem. Chłodne płatki dotykały łagodnie rozpalonych policzków i wiele z nich gęstym deszczem opadło na stolik.
Więc jednak! Więc jednak pamiętał o niej, więc jednak myślał o niej. Pamiętał właśnie w dniu wigilijnym.
I była tak łatwowierna! Uwierzyła mu, gdy powiedział, że wyjeżdża!… Oczywiście jest w Warszawie. Spędził tu całe święta. Samotnie. Zupełnie samotnie…
Gorączkowo spojrzała na zegarek. Było już po dwunastej. Pomimo to postanowiła zadzwonić. Wiedziała, że profesor nigdy wcześnie spać się nie kładzie, że w każdym bądź razie dowie się czegoś od Józefa.
Z nerwowym pośpiechem nakręcała tarczę aparatu. W słuchawce przez długi czas odzywało się miarowe buczenie, zanim wreszcie rozległ się jakiś ochrypły i nieznajomy głos:
– Duszo pokutująca, czego potrzebujesz?
– Czy to… czy to mieszkanie pana profesora Wilczura? – niepewnie zapytała Łucja.
– Istotnie. Zgadłaś, dzieweczko. To jest właśnie jego doczesne mieszkanie. Und mein Liebchen, was willst du noch mehr37?
– A czy mogłabym prosić pana profesora? – po chwili wahania odezwała się Łucja zaskoczona.
– Zależy o co, turkaweczko. Jeżeli o złoty zegarek i o kostkę cukru, sądzę, że tak. Jeżeli o wycięcie robaczka wyrostkowego, nie radziłbym. Jeżeli o partię golfa, nie może być o tym mowy. Jeżeli o rękę, rzecz spóźniona o lat co najmniej trzydzieści. Jeżeli o kieliszek alkoholu, nic z tego nie będzie, bo ja postawię swoje veto. Więc chociaż Pismo Święte powiada „proście, a będzie wam dane”, zauważ, białogłowo, że bynajmniej nie jest powiedziane, że dane ci będzie to, o co prosisz. Prosisz na przykład o piernik z migdałami, a dostaniesz żółtej febry z komplikacjami. Prosisz o natchnienie, a przynoszą ci jajecznicę z czterech jaj na słonince. Boîte à surprises38. Ciuciubabeczka z przeznaczeniem. Suprise-party z Opatrznością. Więc o co ci chodzi, mia bella39?
– Chciałabym prosić pana profesora do telefonu – powiedziała przerażona Łucja.
– Niewykonalne – apodyktycznie orzekł chrypliwy głos. – Niewykonalne z trzech przyczyn. Primo, profesora nie ma w Warszawie. Secundo, nie dalej jak przed kilku godzinami, zdołałem go przekonać i przyznał mi słuszność, że na rozmowy z kobietami szkoda czasu. I tertio, gdyby nawet był teraz w Warszawie i gdyby chciał stracić na rozmowę z tobą kwadransik, to i tak tego by zrobić nie mógł, gdyż leży tu pod którymś ze stołów, nie zdradzając najmniejszej ochoty do odzyskania przytomności. Ja gonię tu resztkami sił. Addio, signora40, good-bye41. Vale et me ama42!
To rzekłszy, położył słuchawkę.
Rozdział VI
Sekretarz prezesa Tuchwica zameldował mu:
– Pan profesor Wilczur powrócił dziś z urlopu i gotów jest pana przyjąć, choćby natychmiast. Pytał, czy panu prezesowi coś dolega. Odpowiedziałem, że nie wiem.
Tuchwic skinął głową.
– Dobrze. Dziękuję panu. Niech pan każe szoferowi zajeżdżać.
W dziesięć minut później był już w lecznicy. Natychmiast wprowadzono go do gabinetu profesora Wilczura, który wstał na jego powitanie.
– Czy przyjmuję pana jako gościa, czy jako pacjenta, czy jako szefa? – zapytał z uśmiechem.
Prezes serdecznie i długo ściskał jego rękę.
– Dzięki Bogu, na zdrowie nie narzekam. Chciałbym z panem profesorem pomówić trochę o interesach.
– Służę panu – skinął głową Wilczur, wskazując jednocześnie gościowi fotel.
Tuchwic usadowił się wygodnie i ładując fajkę, powiedział:
– Za krótko pan odpoczywał, drogi profesorze. Wygląda pan, że poczęstuję pana żydowskim komplementem, nieszczególnie.
Istotnie urlop nie przyczynił się do poprawy stanu zdrowia Wilczura i było to po nim znać.
– Moim żywiołem jest praca – powiedział poważnie. – Nic tak nie nuży jak bezczynność.
– Wiem coś o tym – przyznał Tuchwic. – Wchodzi to w krew i kości. Staje się nałogiem, niebezpiecznym nałogiem. Wiem coś o tym. Jesteśmy, zdaje się, z panem w jednym wieku, a wciąż nie mam ochoty porzucić pracy, chociaż domyślam się, że i u mnie, tak jak u pana, profesorze, młodsi i ambitni chcieliby zepchnąć zwierzchnika, by zająć jego miejsce.
Profesor Wilczur zmarszczył brwi. Właściwie mówiąc, od początku był przygotowany na ten właśnie temat rozmowy.
– Przewidywałem – powiedział – że tutejsze intrygi przeciw mnie dotrą do pana w formie plotek czy zręcznie podsuniętych sugestii.
Prezes potrząsnął głową.
– Nie, profesorze. Dotarły w sposób bardziej bezpośredni. Po prostu otrzymałem memoriał podpisany przez kilku lekarzy z naszej lecznicy, memoriał, o którym właśnie chciałem z panem szczerze i otwarcie pomówić. Niech pan oceni to, profesorze, że przyjechałem tu bez żadnego konkretnego zamiaru. Po prostu pragnę przedstawić tę sprawę panu i panu zostawić głos rozstrzygający. Mam do pańskiej uczciwości i do samokrytycyzmu absolutne zaufanie.
– Jestem za to wdzięczny panu prezesowi – Wilczur skinął głową.
– Nie chcę na pańską decyzję wywierać najmniejszego nacisku. Najmniejszego – ciągnął Tuchwic. – Po prostu nie znam się na tym. Otrzymałem jednostronne naświetlenie sprawy. Dodam jeszcze, że mam wrażenie, o którym już wspomniałem przed chwilą, że pańscy przeciwnicy mniej się kierują pobudkami obiektywnymi, a bardziej swoją ambicją. Pomimo to uważam, że akcja wszczęta przeciw panu, drogi profesorze, przez podwładny panu personel lekarski nie może pozostać bez wpływu na dobre funkcjonowanie
37
38
39
40
41
42