Profesor Wilczur. Dołęga-Mostowicz TadeuszЧитать онлайн книгу.
dla pana profesora. Gdybym ja był adresatem, już to wzbudziłoby we mnie nieufność i podważyło wiarę w dobre intencje autorów, nasunęłoby mi myśl, że dla osobistych korzyści, nie zaś dla dobra lecznicy wyzyskują istotne strony sytuacji.
Profesor Wilczur z lekka podniósł brwi i nie patrząc na Kolskiego, zapytał:
– A jakie są te istotne strony sytuacji?
Kolski zawahał się przez chwilę.
– Ponieważ pan profesor taki nacisk położył na to, bym szczerze wypowiedział swoje zdanie…
– Tylko o to mi chodzi – podkreślił Wilczur.
– Tedy będę szczery. Wie pan, profesorze, ile żywię dla pana czci, pietyzmu, wdzięczności. Jednak obiektywnie rzecz biorąc, nie można tym panom odmówić racji, gdy twierdzą, że stanowczo pan profesor jest przemęczony i że konsekwencje tego przemęczenia w bardzo niekorzystny sposób odbijają się na lecznicy. Pan profesor ostatnio rzadko i sporadycznie wgląda w to, co tu się dzieje. A tu źle się dzieje. Wśród personelu panuje podniecenie, nie ustają intrygi, plotki, wygryzania się wzajemne. Słowem, rozprzężenie. Do kierowania tak dużą instytucją, sam pan to przyzna, trzeba mocnej i pewnej ręki, silnych nerwów, no i niemal ustawicznej obecności na stanowisku. Ja wiem, że tym, co mówię, sprawiam panu profesorowi przykrość, ale skoro zostałem zapytany, wolę sprawę postawić otwarcie.
Skończył i zapanowało długie milczenie. Wreszcie profesor Wilczur wstał. Chciał uśmiechnąć się, podając Kolskiemu rękę. Nie mógł jednak wymusić na sobie tego uśmiechu.
– Dziękuję panu, kolego – powiedział.
Kolski bez słowa wyszedł z gabinetu. Gdy się za nim drzwi zamknęły, Wilczur bezwładnie opadł na fotel.
Oto znienacka, ze strony najmniej spodziewanej ugodził go cios tym boleśniejszy, że zadany ręką, od której spodziewał się największej pomocy.
Czyżby więc naprawdę tak dalece zatracił samokrytycyzm?… Czyżby nie umiał w sobie dostrzec tego upadku, który tak jasno widzą w nim już nie tylko wrogowie, lecz i przyjaciele? Czyżby naprawdę stał się już człowiekiem nieudolnym, szkodliwym ramolem, zawadą dla innych?… On, który tak wiele w sobie czuje wciąż siły, wiary, głodu pracy?…
Spojrzał ponuro na biurko, gdzie leżały dwa arkusiki papieru, dwie listy. Powoli wziął je w rękę, zmiął i wyrzucił do kosza. Po cóż miał się zwracać do innych? Wszyscy oni, jeżeli się zdobędą tylko na taką szczerość jak Kolski, niewątpliwie powtórzą mu to samo. Po to wzywać ich, by doznać jeszcze kilku upokorzeń, by wysłuchiwać tych strasznych, miażdżących słów – wierzył w to – niesprawiedliwych, lecz wypowiadanych z przekonaniem o ich słuszności…
Walka była przegrana. Zrozumiał to i potrafił postąpić tak, jak nakazuje mu sumienie.
Spokojnie też wyjął arkusz papieru i skreślił na nim:
„Szanowny Panie Prezesie! Po namyśle i zbadaniu sytuacji w lecznicy doszedłem do przekonania, że jedynym słusznym rozwiązaniem kwestii będzie moje ustąpienie. Ponieważ po tej decyzji zbyt trudno byłoby mi pozostać tu dłużej bodaj przez kilka dni, pozwalam sobie zdać kierownictwo profesorowi Jerzemu Dobranieckiemu, dotychczasowemu memu zastępcy, który doskonale jest obeznany ze sprawami instytucji. Łączę wyrazy szacunku i poważania – Rafał Wilczur”.
Złożył arkusz na czworo, umieścił w kopercie, zaadresował ją do prezesa Tuchwica i nacisnął guzik dzwonka.
– Proszę to zaraz wyekspediować – powiedział woźnemu – i proszę zameldować panu profesorowi Dobranieckiemu, że chcę z nim mówić.
Niedługo czekał na Dobranieckiego. Zdążył jednak opanować się o tyle, że przywitał go zupełnie swobodnie:
– Proszę, niech pan siada. Chciałem z panem pomówić, jeżeli pan dysponuje czasem.
Dobraniecki spojrzał na zegarek.
– Mam całe dwadzieścia minut do operacji.
– O, tyle panu nie zabiorę.
– O cóż chodzi? – zapytał Dobraniecki.
– Niedawno był tu u mnie prezes Tuchwic. Prezes Tuchwic powiedział mi, że niektórzy z lekarzy naszej lecznicy podpisali się na memoriale, żądającym mego ustąpienia. Nie podał mi żadnych nazwisk. Czytałem ten memoriał i mam powody przypuszczać, że to pan jest jego autorem. Autorem oraz inicjatorem.
Dobraniecki z lekka przygryzł wargi, lecz podniósł głowę i spojrzał w oczy Wilczurowi.
– Tak. Nie mam zamiaru tego się zapierać.
– I nie ma pan powodu – podchwycił Wilczur.
– I nie mam powodu – potwierdził Dobraniecki. – Nie należę do ludzi, którzy czegokolwiek się boją i którzy oportunistycznie wolą pogodzić się z tym, co uważają za złe, zamiast wszelkimi środkami temu przeciwdziałać.
Wilczur uśmiechnął się.
– Bardzo pan to trafnie określił: wszelkimi środkami. Nie zaniedbał pan żadnego. Ale nie o tym chciałem z panem mówić. Otóż Tuchwic postawił przede mną alternatywę, zostawiając mi plein pouvoir43 co do wyboru: albo zatrzymać kierownictwo lecznicy i usunąć z niej tych, którzy działają przez okłamywanie opinii publicznej na jej niekorzyść, albo samemu ustąpić.
Umilkł, oczekując pytania Dobranieckiego. Ten jednak tylko przybladł z lekka, lecz nie odezwał się ani słowem. Wilczur zmierzył go pogardliwym spojrzeniem.
– Tuchwic decyzję zostawił mnie. Już ją powziąłem. Przed chwilą wysłałem doń list z moją rezygnacją.
Na policzkach Dobranieckiego wystąpiły czerwone plamy.
– Komunikuję zaś to panu dlatego, że w tymże liście oświadczyłem, iż kierownictwo zakładu przekazuję w pańskie ręce. Otóż chciałem spytać pana, czy zrobi mi pan tę małą przysługę, by je przyjąć?
Dobraniecki poruszył wargami, lecz nic nie powiedział.
– Ułatwiłoby mi to ogromnie sytuację – mówił Wilczur spokojnym tonem. – Przekazując zarząd komuś innemu, musiałbym wiele czasu stracić na objaśnienia i podobne rzeczy, podczas gdy pan, zastępując mnie niejednokrotnie, świetnie jest obeznany z wszystkim. Przecież dopiero dzisiaj powróciłem z urlopu i mniej wiem o bieżących sprawach niż pan. Więc zgadza się pan?
– Zgadzam się – krótko odpowiedział Dobraniecki.
Wilczur wstał.
– Zatem sprawa załatwiona i żegnam pana.
Dobraniecki wstał również i powiedział:
– Żegnam pana profesora.
Wyciągnął do Wilczura rękę, lecz ten potrząsnął głową.
– Nie, proszę pana. Ręki panu podać nie mogę.
Dobraniecki przez moment stał jak skamieniały, potem nagle odwrócił się i szybko wyszedł z pokoju.
Profesor Wilczur dość wiele jeszcze miał tu roboty. Po szafach, w gabinecie, w biurku, w różnych szufladach miał sporo książek stanowiących jego prywatną własność, notatek, szkiców wykładów itp. Należało to wszystko posegregować, ułożyć i kazać zapakować. Gdy ukończył tę robotę, na dworze zapadł już zmrok.
Ubrał się i przechodząc przez poczekalnię, zobaczył Łucję. Czekała tu na niego.
– Dobry wieczór, panno Łucjo – ucieszył się. – Myślałem, że pani dziś nie ma w lecznicy. Dlaczego pani nie zajrzała do mnie?
– Ależ byłam tu, panie profesorze, mało kilkadziesiąt razy i wciąż
43