Pan Wołodyjowski. Генрик СенкевичЧитать онлайн книгу.
i siostry nie sprzedał!
A Drohojowska odrzekła poważnie:
– Toś waćpan utrafił. Siostrą afektem jestem dla pani stolnikowej, będę i waćpanową.
– Dziękuję z serca – rzekł pan Michał całując jej rękę – bo mi okrutnie pociechy potrzeba.
– Wiem, wiem! – powtórzyła panienka – jam też sierota!
Tu mała łezka stoczyła się jej z powieki i osiadła na owym puszku nad ustami.
A Wołodyjowski patrzył na łezkę, na usta lekko ocienione, wreszcie rzekł:
– Takaś waćpanna dobra jako właśnie anioł! Już mi ulżyło!
Krzysia uśmiechnęła się słodko.
– Daj Boże waćpanu!
– Jak mi Bóg miły!
Czuł przy tym mały rycerz, że gdyby powtórnie pocałował ją w rękę, to by mu jeszcze bardziej ulżyło. Ale w tej chwili weszła pani Makowiecka.
– Baśka jubkę wzięła – rzekła – ale w takiej jest konfuzji, że za nic nie chce przyjść. Pan Zagłoba ugania się za nią po całej stajni.
Jakoż Zagłoba, nie szczędząc pociech i perswazyj, nie tylko się uganiał za Baśką po całej stajni, ale wyparł ją wreszcie na dwór w tej nadziei, że ją prędzej do ciepłej izby namówi.
Ona umykała przed nim powtarzając: – Otóż nie pójdę! Niech mnie zamróz chyci! Nie pójdę! nie pójdę!… – Na koniec dostrzegłszy już przy domu słup ze szczeblami, a na nim drabinę, skoczyła na nią jak wiewiórka i oparła się dopiero na skraju dachu. Tam siadłszy zwróciła się ku panu Zagłobie i na wpół już ze śmiechem zawołała:
– Dobrze, pójdę, jeśli waćpan wleziesz tu po mnie!
– A cóż to ja koczur jestem, hajduczku, żebym za tobą po dachach łaził? Tak to mi płacisz za to, że cię kocham?
– I ja waćpana kocham, ale z dachu!
– Dziad swoje – baba swoje! Złaź mi tu zaraz!
– Nie zlazę117!
– Śmiech, jak mi Bóg miły, żeby do serca tak brać konfuzję! Nie tobie, łasico utrapiona, ale Kmicicowi, któren za mistrza nad mistrze uchodził, Wołodyjowski to samo uczynił – i nie na żarty, lecz w pojedynku. Jemu najznamienitsi szermierze włoscy, niemieccy i szwedzcy nie dłużej jak przez jeden pacierz mogli dać opór, a tu jeden bąk taki do serca bierze przeprawę. Fe! Wstydź się! Złaź, złaź! Przecie ty się dopiero uczysz!
– Ale pana Michała nie cierpię!
– Bogać tam! Za to, że exquisitissimus w tym, co sama chcesz umieć? Powinnaś go tym bardziej kochać!
Pan Zagłoba nie mylił się. Uwielbienie Basi dla małego rycerza wzrosło pomimo jej konfuzji, ale odrzekła:
– Niech go Krzysia kocha!
– Złaź, złaź!
– Nie zlazę!
– Dobrze, to siedź; powiem ci jeno, że to nawet i niepolitycznie pannie na drabinie siedzieć, bo ucieszny może dać światu prospekt118!
– A nieprawda! – rzekła Basia ogarniając rękoma jubkę.
– Ja tam stary, oczu nie wypatrzę, ale zaraz tu wszystkich zawołam, niech się dziwują!
– Już zlazę! – wołała Basia.
Wtem Zagłoba zwrócił się w bok domu.
– Dalibóg, ktoś idzie! – rzekł.
Jakoż zza węgła ukazał się młody pan Nowowiejski, który przyjechawszy konno, przywiązał konia przy bocznej furcie, sam zaś obchodził dom pragnąc wejść przez główne drzwi.
Basia ujrzawszy go znalazła się w dwóch skokach na ziemi, lecz niestety było już za późno.
Pan Nowowiejski widział ją zeskakującą z drabiny, więc stanął zmieszany, zdumiony, oblany rumieńcami jak panna; Basia stała przed nim tak samo. Aż nagle zakrzyknęła:
– Druga konfuzja!
Pan Zagłoba, rozbawiony wielce, mrugał czas jakiś swym zdrowym okiem, na koniec rzekł:
– Pan Nowowiejski, naszego Michała przyjaciel i podkomendny, a to jest panna Drabinowska… tfu!… chciałem powiedzieć: Jeziorkowska!
Nowowiejski przyszedł prędko do siebie, a że był to żołnierz bystrego dowcipu, choć młody, więc skłonił się i podniósłszy oczy na cudne zjawisko, rzekł:
– Dla Boga! Róże na śniegu w Ketlingowym ogrodzie kwitną!
A Basia dygnąwszy mruknęła sama do siebie:
– Dla innego nosa niż twój!
Po czym rzekła bardzo wdzięcznie:
– Proszę do komnat!
I sunęła sama naprzód, a wpadłszy prędko do izby, w której pan Michał siedział z resztą kompanii, zawołała robiąc przytyk do czerwonego kontusza pana Nowowiejskiego:
– Gil przyleciał!
Za czym siadła na stołku, złożywszy ręce w małdrzyk119, a buzię w ciup, jak przystało na skromną i przystojnie wychowaną panienkę.
Pan Michał przedstawił młodego przyjaciela siostrze i Krzysi Drohojowskiej, a ów ujrzawszy drugą pannę, chociaż w odmiennym rodzaju, lecz równie niepośledniej urody, zmieszał się po raz wtóry; pokrył to jednak ukłonem i dla dodania sobie fantazji ręką do wąsów, które mu jeszcze nie rosły, sięgnął.
Zakręciwszy tedy palcami nad wargą, zwrócił się do Wołodyjowskiego i opowiedział mu cel swego przybycia. Oto pan hetman wielki pilnie pożądał widzieć małego rycerza. O ile pan Nowowiejski się domyślał, chodziło o jakąś funkcję wojskową, hetman bowiem odebrał świeżo kilka listów, mianowicie od pana Wilczkowskiego, od pana Silnickiego, od pułkownika Piwo i od innych komendantów na Ukrainie i Podolu rozrzuconych, z doniesieniami o krymskich wypadkach, które nie zapowiadały się pomyślnie.
– Sam chan i sułtan Gałga, który z nami u Podhajec paktował – mówił dalej pan Nowowiejski – chcą paktów dotrzymać; ale Budziak szumi już jako ul na wyroju120; białogrodzka orda również się burzy; ci nie chcą ni chana, ni Gałgi słuchać…
– Już mi to pan Sobieski konfidował121 i o radę pytał – rzekł Zagłoba. – Co tam mówią teraz o wiośnie?
– Powiadają, że z pierwszą trawą ruszy się na pewno to robactwo, które znowu trzeba będzie wygnieść – odpowiedział pan Nowowiejski.
To rzekłszy okrutnego marsa122 postawił i począł wąsy tak kręcić, że aż mu górna warga poczerwieniała.
Basia, patrząc bystrze, spostrzegła to zaraz, więc zasunęła się nieco w tył, by jej pan Nowowiejski nie widział, i dalej także wąsy kręcić naśladując młodocianego kawalera.
Pani stolnikowa zgromiła ją zaraz oczyma, lecz jednocześnie poczęła drgać tamując usilnie śmiech; pan Michał również wargi przygryzał, a Drohojowska spuściła tak oczy, że aż jej długie rzęsy rzucały cień na policzki.
– Waćpan – rzekł Zagłoba – młody człek, ale doświadczony żołnierz!
– Mam dwadzieścia dwa lat, a siedm, nie wymawiając, ojczyźnie służę,
117
118
119
120
121
122