MALARZ DUSZ. ОтсутствуетЧитать онлайн книгу.
na dachu zbiornik zaopatrujący w wodę wszystkich lokatorów. Na każdym piętrze znajdował się wspólny ustęp, a drzwi prowadziły do identycznych mieszkań: ciemny przedpokój, kuchnia połączona z jadalnią – często wychodząca na wewnętrzne patio – i dwa pokoje, w tym jeden bez okien.
Dalmau zastał matkę w sypialni z oknem wychodzącym na ulicę – szyła przy marnej świeczce, która zamiast dawać światło, wydawała się pogłębiać mrok. Mechanicznie naciskała pedał maszyny, którą kupił jej u pana Escudera z ulicy Avinyó. Zapewne pracowała przez cały dzień, prawie trzynaście godzin.
– Jak się matka czuje? – zapytał, całując ją w czoło.
– Jak widzisz, synu – odpowiedziała.
Przez chwilę patrzył, jak pracuje, po czym stanął za jej plecami i pogładził ją po przedramionach. Maszyna wprawiała w drżenie jej ręce; poruszały się, przesuwając materiał. Matka zacisnęła usta i wygięła je w słabym uśmiechu, nie odrywając wzroku od ściegu. W milczeniu wciskała pedał i przytrzymywała materiał. Tego dnia szyła białe kołnierzyki i mankiety doczepiane do męskich koszul; takie zlecenie otrzymała od pośrednika z domów towarowych. Doczepiane kołnierzyki i mankiety były najgorzej płatne – za dzień katorżniczej pracy dostawała około pesety. Bochenek chleba kosztował czterdzieści centymów. Pośrednik obiecał jej partię spodni, a może i rękawiczek, ale tego dnia mógł jej zaproponować jedynie kołnierzyki i mankiety do koszul bogaczy. Josefa – tak miała na imię matka Dalmaua – nie łudziła się, że chlebodawca dotrzyma słowa. Może gdyby pozwoliła mu się dotykać i obmacywać, sytuacja wyglądałaby inaczej. Nie, skarciła się w myślach. Za żadne skarby! Niektóre szwaczki klękały, żeby mu dogodzić, albo pochylały się, podwijając spódnicę i fartuch, i na wszystko mu pozwalały. Kobiety młodsze i ładniejsze od niej! Znała je, czasami słyszała, jak szeptem się kłócą: czyja dziś kolej? Zadowalał się jedną – nie był ogierem, szybko się podniecał i jeszcze szybciej kończył. Josefa nie oceniała ich. Nie żywiła do nich urazy. Miały dzieci i puste brzuchy.
Westchnęła. Dalmau delikatnie ścisnął jej ręce. Mogła liczyć na pomoc syna. Inne kobiety patrzyły na nią z zazdrością i często szeptały na jej widok. Nie sprawiało jej to przyjemności: nie uważała się za lepszą. Uboga wdowa po robotniku anarchiście, który został niesłusznie skazany i zmarł na wygnaniu z powodu obrażeń doznanych wskutek tortur, stopniowo traciła wzrok i cierpiała na bronchit dziesiątkujący szwaczki, które godzinami siedziały bez ruchu przy maszynach, niedożywione i przemęczone, wdychając cuchnące wyziewy, podczas gdy ich kości przenikała wilgoć – wszystko po to, żeby zaopatrzyć bogatych mieszczan w białe mankiety i kołnierzyki. Jednakże Dalmau był cenionym pracownikiem i zarabiał niezłe pieniądze u „świętoszka od kafelków”, jak nazywały don Manuela Josefa, Montserrat i Emma. „Niech matka rzuci tę pracę”, nalegał często syn. Ale Josefa nie chciała być na jego utrzymaniu. Któregoś dnia Dalmau się ożeni, będzie miał własne potrzeby. Pomagał jej, i to bardzo, dzięki czemu nie musiała ulegać rozwiązłemu pośrednikowi. Pomagał też siostrze i starszemu bratu, Tomasowi, który poszedł w ślady ojca anarchisty: był idealistą o utopijnych libertariańskich poglądach. Mięsem armatnim.
– A gdzie mała? – zapytał Dalmau, mając na myśli Montserrat. Jeszcze raz uścisnął matkę, po czym usiadł przy maszynie do szycia, na łóżku, które Josefa dzieliła z córką.
– Licho wie! Pewnie przygotowuje jutrzejszą manifestację. Zajrzała do domu, żeby powiedzieć, że przewróciła tramwaj. – Dalmau skinął głową. – Za moich czasów tramwaje były zaprzężone w kilka koni. Trudno byłoby je przewrócić – zażartowała.
– A wie matka, co z Emmą?
– Tak. – Krótka, stanowcza odpowiedź go zaskoczyła. Josefa przybrała łagodniejszy ton. – Przyszła razem z twoją siostrą. Przyniosła garnek z jedzeniem. Jedno z twoich ulubionych dań – dodała, puszczając do syna oko. – Potem poszły dalej walczyć.
Bacallà a la llauna. Dalmau rzeczywiście przepadał za tym daniem, a Emma potrafiła je przyrządzać. Należało wymoczyć suszonego dorsza w osolonej wodzie (ale nieprzesadnie, by zachował smak morza), obtoczyć go w mące i usmażyć, a następnie przelać oliwę do llauna – naczynia o wysokich bokach – i zrumienić na niej posiekany czosnek z dodatkiem czerwonej papryki w proszku, podlanej winem, żeby się nie spaliła i nie zgorzkniała, a po kilku minutach dodać rybę… Josefa podgrzała danie na wbudowanej w ścianę kuchni i przyniosła je do jadalni wraz z pieczywem i karafką czerwonego wina.
Kiedy zjedli kolację, ulice wypełniły się głosami sąsiadów, którzy uciekali ze swoich nędznych nor, by poplotkować na świeżym powietrzu, przejść się, napić wina czy zapalić papierosa. Ale nawet teraz Dalmau nie zdołał namówić matki, żeby dała sobie spokój z szyciem.
– Mam jeszcze mnóstwo roboty – tłumaczyła.
„A kiedy matka nie ma?”, chciał zapytać, wiedział jednak, że może ją tak bez końca przekonywać: „Niech matka to zostawi”, „Nie potrzebuje matka tej pracy”, „Ja dam matce pieniądze”, „Niczego matce nie zabraknie”…
– Moglibyśmy nawet zmienić mieszkanie – zaproponował za którymś razem.
– Tutaj mieszkałam z twoim ojcem i tutaj umrę – odpowiedziała z niespotykaną surowością. – Może dla ciebie i dla twojego rodzeństwa to… nora – dodała łamiącym się głosem – ale te ściany przesiąkły jego śmiechem i płaczem, waszymi zresztą też. Żadna wilgoć, smród i ciemność nie wymażą z mojej pamięci szczęśliwych chwil, które tu przeżyłam, z nim, z tobą i z twoim rodzeństwem. Starania, żeby wyprowadzić na ludzi troje z pięciorga dzieci, które urodziłam, obrona praw robotników i wyrzuconych na bruk sąsiadów, walka o sprawiedliwość. Nieszczęścia i przykrości, dużo przykrości. Wszystko to zostało w tej norze, synu. Ten stukot maszyny do szycia, który czasami tak cię denerwuje… – Zamachała rękami. – Nie twierdzę, że to muzyka, ale tkwi we mnie tak głęboko, że przenosi mnie do czasów waszego dzieciństwa, do szczęśliwych chwil spędzonych z waszym ojcem. I jakoś samo się szyje! – Wybuchnęła gardłowym śmiechem, który w rzeczywistości był kaszlem. – Moje dłonie wiedzą, co mają robić, lepiej niż oczy zmęczone po całym dniu harówki. – Westchnęła. – A kiedy one pracują, turkot maszyny przypomina mi przeszłość, twojego ojca…
Głos uwiązł jej w gardle, po policzkach popłynęły łzy. Dalmauem targały sprzeczne uczucia. Tej nocy wydała mu się kruchsza niż zwykle, bardziej bezbronna. Stał, przyciskając jej twarz do swojego brzucha, i kołysał ją, jakby była dzieckiem. Później, kiedy dręczony niepokojem, siedział w swoim pokoju bez okien, oświetlonym blaskiem świecy, postanowił narysować jej twarz. Miął kolejne kartki. Nie jest jeszcze taka stara, żeby sprowadzać swoje życie do wspomnień! Chciał obdarzyć ją uśmiechem i żywym spojrzeniem, ale szkice ukazywały ciągle to samo smutne oblicze.
NASTĘPNEGO RANKA DALMAU ZNALAZŁ na stole porcję bacallà a la llauna, którą matka zostawiła dla niego na śniadanie. Było jeszcze ciemno, ale na ulicach zaczynał się ruch. Obmył się w miednicy; zanim usiadł do stołu, uchylił drzwi sypialni, w której w zmiętej pościeli spały matka i siostra.
Na zewnątrz panował chłód. Niebo nad domami zaczęło się rozjaśniać, jakby tam, w górze, istniał czysty, zdrowy świat, bez wrzawy, półmroku, wilgoci, brudu i smrodu zniewalających mieszkańców barcelońskiej starówki. Nie żeby ludzie złorzeczyli na otoczenie – wręcz przeciwnie: większość, tak jak jego matka, kochała miejsce, w którym przyszła na świat albo pracowała. Nie, nie chodziło o narzekania mieszkańców – to miejscowe władze przedstawiały raport za raportem, przekonując, że ziemia